– Czy szanowny pan nie byłby uprzejmy podać mi małe płaskie cążki? Bo nie mogę teraz wypuścić z rąk maszyny…
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby się zastanawiał, czy wypada takiemu jak on arystokracie usłużyć robotnikowi.
– Dawaj pan prędzej! – zawołałem teraz głośno, rozkazującym tonem. – Widzi pan, że nie mogę tego długo trzymać.
Automatycznie, bez zastanowienia, szybko chwycił jedną ręką cążki. Chwycił, wrzasnął – i cążki poleciały w górę. Wrzasnął tak głośno, że wszyscy w pobliżu spojrzeli w naszą stronę, co się stało.
„Czekaj, frajerze – pomyślałem – jak jesteś głupi, to może przerobię cię jeszcze lepiej. Muszę cię wypłoszyć z naszej brygady”. Wyciągnąłem spod warsztatu mały wiatrak, który zrobiłem już dawno. Wiatrak ten służył do nabierania ludzi i znany był na wszystkich oddziałach. Była to mała budka ze śmigłem i rurką do dmuchania. Odnosiło się wrażenie, że jak się dmuchnie, to śmigło będzie się obracało. Kawał polegał na tym, że u góry było małe okienko, przez które sypało się do środka angielskie sadze. Gdy ktoś dmuchnął, sadze zasypywały mu twarz. Wiatrak ten ustawiłem na warsztacie.
Przyszedł nasz „arystokrata” i znów stanął sztywno przy warsztacie. Wiatrakiem zainteresował się dopiero po południu. Wziął go do ręki, obejrzał, poruszył palcem śmigło raz, drugi raz, popatrzył na rurkę i postawił na stole. „Nie natnie się, cholera” – pomyślałem, zły, że kawał się nie uda.
Zbliżał się fajerant. Wszyscy już składali narzędzia, robili porządki w swoim miejscu pracy. Zauważyłem, że nasz student znów trzyma w ręku wiatrak. „Dmuchnie czy nie dmuchnie? Dmuchnie” – pomyślałem, widząc, jak podnosi wiatrak do góry. – Nie, nie dmuchnie, opuścił na dół. Dmuchnął raz – za słabo. Popatrzył zdziwiony, dlaczego śmigło się nie kręci. Dmuchnął mocno… – i aż krzyknąłem głośno z radości. Oczywiście nie zauważył, że jest czarny, i dopiero gdy wszyscy zaczęli się śmiać – dotknął twarzy i już wiedział, co się stało. Poczerwieniał, odrzucił wiatrak i od tej pory już go na oddziale nie widzieliśmy. Nie przyszedł też więcej do fabryki. On nie musiał odbywać praktyki. Nawet gdyby się wcale nie uczył, to też tatuś załatwi, że dyplom inżyniera otrzyma.
Następnego dnia przyszedł do naszego działu nowy student. Przyszedł sam. Chłop potężny i chyba więcej niż metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Podszedł do Helmuta, przywitał się podając mu rękę. Następnie przywitał się kolejno ze wszystkimi i zapytał, czy nie znajdzie się u nas jakaś robota.
– W tej chwili nic dla pana nie mam, ale może przyniosą coś nowego, niech pan poczeka – odpowiedział Helmut dyplomatycznie.
Ale jemu się spieszyło, nie bardzo chciał czekać. Postał z dziesięć minut, odszedł, pochodził po oddziale i wrócił z powrotem do nas. A my pracowaliśmy tak, jakby go wcale nie było. Podszedł do mnie, popatrzył, co robię, i zapytał:
– Do czego mają być te cewki? Odpowiedziałem grzecznie, podając dane techniczne.
– A może pozwoli pan mi trochę ponawijać?
– Niestety nie mogę, bo to robota na egzamin wyzwoleniowy, muszę wszystko od początku do końca zrobić sam.
Ale dałem mu do nawijania cewki do prądnic lotniczych.
„Jak chcesz pracować – pomyślałem – to proszę bardzo. Cewek nigdy nie będzie za dużo”. Gdy nawijał pierwsze cewki, zwracałem mu uwagę, gdy robił coś niewłaściwie. „Wcale nie ważniak” – pomyślałem, gdy kilka razy sam zapytał mnie, co jak. należy robić. Gdy syrena zawyła na przerwę obiadową, siedząc obok siebie przy warsztacie wyciągnęliśmy paczki z jedzeniem.
– O rany! Jakie pan ma bycze żarcie! – krzyknął student zachwycony, gdy spojrzał na moje jedzenie. – Niech pan się zamieni, oddam panu swoje – zaproponował.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Jeśli pan koniecznie chce… Nie wiem tylko, dlaczego to żarcie takie bycze – chleb razowy z masłem i z cebulą.
– Ja to strasznie lubię, ale w domu wyśmieliby mnie – odpowiedział. – A ja to cholernie lubię.
Za swoje jedzenie otrzymałem bułeczki z masłem i szynką. Zjedliśmy obiad, obaj zadowoleni z zamiany.
Następnego dnia zapytałem Leszka – bo tak miał na imię nasz nowy student – czy nie chciałby rozebrać kilku maszyn i umyć w benzynie.
– Które? – zapytał krótko.
Pokazałem mu pięć nawalonych prądnic, które czekały na reperację. Poprosił mnie tylko o fartuch. Dałem mu brudny fartuch, benzynę, szczotkę do mycia i duże pudło blaszane, które spełniało rolę wanny przy myciu brudnych, zamazanych smarami części.
„Ciekawy facet – pomyślałem, patrząc, jak z zapałem rozbiera maszyny i czyści benzyną poszczególne części. – Niczym się nie zraża. Robi wszystko, co mu damy. Nawet tak trochę po naszemu mówi: «O rany, bycze żarcie, cholernie». No nic, zobaczymy, co będzie dalej. Zrobić mu jakiś kawał, czy nie zrobić? Jak dotąd, nie dał mi żadnego powodu”.
Trzeciego dnia rozmawialiśmy na temat mojego egzaminu wyzwoleńczego. Powiedziałem mu, że dłubię się już trzy lata w motorach, ale z teorii stoję słabo. Że gdybym mógł znaleźć kogoś, kto chciałby mnie podciągnąć w wiadomościach teoretycznych, to chętnie bym nawet zapłacił.
– A może pan chciałby mnie troszkę podciągnąć? – zapytałem już wyraźnie. – Zapłacę panu, jak płacą inni. Mam jeszcze do egzaminu niecałe sześć tygodni, ale wierzę w swój łeb, w tym czasie potrafię wiele zapamiętać.
– Nie bardzo to wygodne dla mnie – odpowiedział Leszek – bo ja już jednemu daję korepetycje. Ale mogę pana uczyć.
Mieszkał w Alei Trzeciego Maja, dał mi na karteczce swój dokładny adres. Tego samego dnia wieczorem przyszedłem do niego, a następnego dnia zaproponował mi, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgodziłem się pod warunkiem, że w fabryce, przy ludziach, będziemy z sobą oficjalnie – na „pan”. Nie chodziło mi o mnie. Nie chciałem tylko narazić go na szykany kolegów studentów i pracowników technicznych, których sporo kręciło się zawsze po oddziale.
I tak przechodziły nam dnie. W południe zamienialiśmy się obiadami. Brałem od niego różne smakołyki, a w zamian oddawałem swoje, na które z zasady składał się chleb razowy, do tego gotowany boczek wędzony, słonina solona, masło i cebula lub kawał „szynki” kaszanej. W pracy coraz serdeczniejsze stosunki między Leszkiem i pracownikami naszej grupy, a wieczorem nauka. Leszek był zadowolony. Mówił, że jestem wdzięcznym uczniem, bo bardzo łatwo przyswajam sobie materiał. Twornik już dawno miałem zrobiony, a nauka teorii też przebiegała sprawnie.
W dniu poprzedzającym egzamin wyzwoleniowy Leszek egzaminował mnie prawie cztery godziny. Zadawał pytania, kazał robić różne schematy i obliczenia. Wszystko musiałem robić sam – tego dnia nie wyjaśniał mi nic. Następnego dnia Leszek był bardziej zdenerwowany niż ja. Twierdził, że mój egzamin jest równocześnie jego egzaminem – egzaminem umiejętności przygotowania kogoś do egzaminu. Co chwila zadawał mi na wyrywki różne pytania.
O godzinie dziewiątej kierownik oddziału zebrał nas pięciu – wszystkich tych, z którymi w jednym czasie zostałem przyjęty do pracy. Komisja egzaminacyjna składała się z czterech inżynierów i naszego kierownika oddziału, również inżyniera. Stanąłem przed komisją drugi. Pierwszy delikwent wyszedł z pokoju czerwony jak ugotowany rak, ale powiedział, że poszło mu dobrze.
W pierwszym momencie byłem stremowany, lecz mój kierownik dodał mi otuchy oraz powstrzymał innych od zadawania pytań. Obejrzeli najpierw twornik, naradzali się i zaopiniowali, że bardzo dobry. Zapytali kierownika, czy jest pewien, że zrobiłem go sam. Kierownik potwierdził. Wtedy dopiero zaczęli zadawać pytania – a ja uspokoiłem się. Po jakimś czasie kazali mi wyjść, a po chwili oznajmili, że egzamin zdałem z wynikiem bardzo dobrym. Każdy kolejno uścisnął mi grabkę… i wysiadka.
– No jak? No jak? – zawołał Leszek, gdy wszedłem na oddział.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałem.
Pierwszy złożył mi życzenia. Następny był Helmut, a potem już kolejno wszyscy pracownicy z oddziału. Każdy składając życzenia zwracał się do mnie per „panie Stanisławie”, a to dlatego, że mechanicy mówią praktykantom po imieniu, ale tracą to prawo, gdy praktykant wyzwala się na czeladnika. Wtedy sam wybiera tych, którzy mogą mówić mu „ty”.