– Nie, nie znamy się nawet z widzenia.
– Który z oskarżonych ma pseudonim Wariat?
Z tym pytaniem sędzia zwracał się do oskarżonych kolejno, do każdego po nazwisku, lecz żaden do tego pseudonimu się nie przyznawał. To samo powtórzyło się przy pytaniu: „Który z oskarżonych ma pseudonim Josek?”
Wreszcie sędzia polecił wezwać z komisariatu przodownika, który prowadził dochodzenie, i zarządził kilkunastominutową przerwę.
– Wariat, chodź no tu – zawołał Josek, gdy tylko za sędzią zamknęły się drzwi.
– No ty, nie wygłupiaj się – odpowiedział z humorem Wariat – bo sędzia podgląda przez dziurkę od klucza.
– A niech sobie podgląda, to nieważne. Ważne jest tylko wtedy, gdy sędzia siedzi służbowo za tym bufetem – odciął się Josek, pokazując na stół, przy którym sąd urzędował.
Chłopaki z ławy oskarżonych przetasowali się na salę. W kącie zgrupowali się wszyscy, razem z poszkodowanym i świadkami, i tam nastąpiła szybka narada.
– Który chce zeznawać na lewo? – zapytał Wariat. – Trzeba zeznać, że w czasie awantury stałem przy sali tańca – bo jestem bardziej niż Josek zagrożony. On nawet nie zdążył do ciebie dolecieć, a ja walnąłem ciebie łbem – powiedział Wariat zwracając się do Zochy.
– Tu na lewo powinien zeznawać Wojtek – powiedział Zocha stanowczo. – Przecież to ty mnie zawadziłeś, myślisz może, że o tym nie wiem? Teraz musisz ich ratować.
– Dobrze. Zgłoś mnie jako dodatkowego świadka. Powiem, że staliśmy z tyłu, za salą, a jak posłyszeliśmy krzyk, to wtedy dopiero poszliśmy zobaczyć, co się tam stało.
Oskarżeni szybko wrócili na swoje miejsca, a sąd wywołał inną sprawę. Okazało się, że czekają na przodownika policji, którego wezwano telefonicznie.
Po godzinie wrócono znów do „naszej” sprawy.
Wariat zażądał dopuszczenia dodatkowego świadka i wtedy Wojtek zeznał tak, jak było umówione. Nie było lewego świadka dla Joska, ale on był pewniak, jemu nic nie mogli zrobić.
Potem krótko przemawiał przodownik policji. Powiedział on tak:
– W drodze dochodzenia ustaliłem, jakoby to oskarżony Jaky Wacław uderzył nożem. Prawdopodobnie żądali pieniędzy na wódkę, a poszkodowany i świadkowie boją się zeznawać prawdopodobnie z obawy przed zemstą.
Sąd po naradzie wydał wyrok uniewinniający Wariata i skazujący Joska na jedenaście miesięcy więzienia.
– Ze względu na to, że Jaky Wacław jest bez pracy – założył mowę oskarżyciel – składam wniosek o zatrzymanie go na sali sądowej, gdyż zachodzi obawa, że może się on ukrywać przed odbyciem kary.
Sędzia przychylił się do wniosku. Zaraz też zjawił się przy Josku policjant.
Josek zawołał jednego kolegę, któremu oddał różne drobiazgi z kieszeni. Nam pomachał ręką i uśmiechnięty smutnie, w towarzystwie policjanta opuścił salę sądową – by dopiero po jedenastu miesiącach zjawić się znów na Czerniakowie.
TRADYCJA
Na robotniczych przedmieściach Warszawy istniała tradycja strzelania z „kalichlorku”. Właściwe strzelanie zaczynało się w Wielką Sobotę wieczorem i trwało do niedzieli rana.
Strzelanie groziło śmiercią lub kalectwem, dlatego było policyjnie wzbronione i na pewien czas przed świętami nie wolno było sprzedawać materiałów wybuchowych, to jest soli chlorowej i siarki.
Był to rok 1939. Jak zwykle staliśmy wieczorem we czterech na rogu ulicy.
– No, chłopaki, święta idą – powiedziałem – czas pomyśleć o kalichlorku. Tradycję podtrzymać… Teraz jeszcze można wszędzie kupić, a już za dwa tygodnie tylko na lewo dostaniemy.
– Szkoda monety na przepłacanie – dodał Mały.
– Ile który kupuje? – zadałem konkretne pytanie. – Ja mam zamiar kupić cztery kilogramy, więc z siarką będzie pięć kilogramów.
– To ja kupuję tak samo – odpowiedział Mały.
Beton i Pajac nie chcieli być gorsi, więc uzgodniliśmy, że każdy z nas będzie miał po pięć kilogramów i razem robimy bomby. Wiadomo, że każdy z ferajny będzie miał przynajmniej kilogram – do tego dojdą „powstańcy”, o których wiedzieliśmy, że też szykują się do świątecznego strzelania. Tydzień przed świętami wielkanocnymi zrobiliśmy cztery bomby dwa razy większe niż zwykle, żeby wypróbować, czy materiał jest w porządku, i jego siłę wybuchową. Każdy z nas miał oddać jeden strzał. Żeby nie robić poruty na własnej ulicy, postanowiliśmy strzelać na ulicy Nabielaka. Ulicę tę w ciągu ostatniego roku zabudowano nowymi domami i mieszkali na niej ludzie z „lepszej sfery”, którzy nie znali jeszcze naszej tradycji.
Wyszukaliśmy duży, gładki granitowy kamień, którym uderzało się. z góry ładunek wybuchowy położony na jezdni, na takim samym kamieniu. Uderzyłem pierwszy. Bomba spłaszczyła się. ale nie wybuchła. Wyszukaliśmy dużo większy kamień. Po uderzeniu nastąpił Wybuch, po którym zadzwoniło mi w uszach… i cisza. Ogłuchłem. Tylko dym się rozwiał – już wali Mały. Gdy Beton ustawił się do strzelania, zauważyliśmy, że w nowych domach ludzie stoją we wszystkich oknach, a niektórzy wyskakując z bram pędzą do nas. Kiedy strzelał Pajac, ludzie ci już byli tuż przy nas, ale gdy ujrzeli uniesiony w górę olbrzymi kamień, zatrzymali się. Kiedy rozwiał się dym po wybuchu, nas już nie było – uciekliśmy na Mokotów.
Po moim powrocie do domu matka nie pytając wcale o to, czy to ja strzelałem, założyła mi mowę: że po jaką cholerę już strzelam, że pobiją mnie lokatorzy nowych domów albo mi jakiś pęknięty przy wybuchu kamień urwie nogę i będę przez całe życie żebrakiem.
– Mamuśka kochana! – odpowiedziałem. – Zobaczymy, jak oni będą skakać w sobotę, gdy na ulicę wyjdzie cała ferajna. Za chude uszy mają na to, żeby z nami zaczynać. My ich nie zaczepiamy i nie chcemy ich znać – ale niech oni też lepiej z nami wojny nie zaczynają.
W piątek wieczorem usiedliśmy do robienia bomb. Przedtem przygotowaliśmy sobie gazety i szmaty, wyproszone od matek i sąsiadek, które nie miały synów w wieku „strzelców”. Produkcja bomb trwała kilka godzin. Ja mieszałem na stolnicy materiały wybuchowe i łyżką nakładałem na kawałki gazet, które inni znów obwiązywali szmatami, i po mocnym ściągnięciu, żeby ładunek był twardy, na końcu wiązali sznurkiem.
– Wyskocz, Mały, strzel raz – powiedziałem. – Zobaczymy, jaka jest siła wybuchu.
Mały wyszedł z jednym ładunkiem i po chwili już usłyszeliśmy jego wystrzał.
– Klawo wali! – stwierdziliśmy z zadowoleniem.
Umówiliśmy się, że strzelanie zaczynamy w sobotę o godzinie dwunastej w nocy.
– Tylko nie zapomnijcie napakować w uszy waty, bo Mały znów ogłuchł. No i stare portki na d…, nogi grubo owinięte szmatami i stare buty – bo się zniszczą.
W sobotę po południu wyszukaliśmy odpowiednie kamienie, które pochowaliśmy, żeby nam nikt nie zabrał, a wieczorem przy radiu i literku wódki, którą trzeba było wypić dla rozgrzewki i dodania sobie animuszu przy strzelaniu, czekaliśmy na godzinę dwunastą. O jedenastej rozpoczął się ruch na podwórzu. To „powstańcy” nie wytrzymali nerwowo i już szykowali się, nie czekając na umówioną godzinę.
– Kaziek! Właź na bramę! – słyszymy przez okno głos z podwórza. A brama to część parkanu ogradzającego podwórze.
– Podajcie mi kamień! – słychać znów głos. Po chwili usłyszeliśmy uderzenie kamienia o bruk podwórza.
– Tylko spłaszczyło – słychać głos pełen zawodu.
Równocześnie rozległ się szczęk otwieranych okien. To lokatorzy już połapali się, że w podwórzu wybuchnie pierwsza bomba, która zapoczątkuje nocne strzelanie, i otwierali okna, żeby szyby nie wypadły. Jeszcze kilka razy kamień uderzył o bruk… i wybuch oraz brzęk wybitych szyb z okien, które zaspany lokator zapomniał otworzyć. Po chwili byliśmy na ulicy.
Okazało się, że z naszej ulicy są już wszyscy od lat dwunastu do trzydziestu. Rozstawiliśmy się co dziesięć metrów. Nie będziemy sobie przeszkadzali i możemy strzelać jednocześnie. „Nasza ulica”, Tatrzańska, ma nie więcej jak około dwustu metrów długości, więc po chwili na całej jej długości rozległy się detonacje. Strzelali wszyscy – starsi, młodzi i ci najmłodsi, to znaczy „powstańcy”.