– Te brać, zobacz? A te? Patrz, jakie ładne! Chodź, zobacz, co tu znalazłem! – woła Antoś z kąta. Była to skrzynka pełna szpulek jedwabnych nici w różnych kolorach.
– Syp do worka, przydadzą się – odpowiadałem podstawiając kolejno worki, żeby jednego za bardzo nie obciążyć.
Spieszyliśmy się z robotą, żeby nas nie nakrył dozorca. Zdradziłaby nas drabina stojąca pod oknem. Gdy już chcieliśmy wychodzić – pech. Na ulicy, naprzeciwko naszego okna, spotkało się dwóch policjantów. Stanęli, przywitali się i zaczęła się rozmowa: o dzieciach, drożyźnie, węglu, psiej służbie… Spojrzałem na zegarek: za dwadzieścia druga, a o godzinie drugiej obchód dozorcy. Antoś już się denerwuje. Do obchodu jeszcze brak tylko dziesięciu minut, a policjanci stoją za płotem, drabina pod oknem, a my siedzimy jak w pułapce.
– Co będzie? – pyta wreszcie Antoś.
– Wojna – odpowiedziałem, wykładając na stół swoją spluwę i dwa granaty, które na każdą taką wyprawę zabierałem. Już miałem gotowy plan: jak wyjdzie cieć i zobaczy drabinę, to zawoła policjantów. Wtedy na pewno staną pod drabiną. Będą się zastanawiali nad tym, czy jest ktoś na górze i co robić. Wtedy rzucę granat. Jeden powinien wystarczyć. Gdy tak rozmyślałem, policjanci pożegnali się i każdy poszedł w inną stronę.
– Skacz, Antoś! – krzyknąłem. – Wyrzucę worki, a ty je zabieraj i urywaj się!
Gdy Antoś już uciekł z dwoma workami, zszedłem i ja, spokojnie odstawiłem na miejsce drabinę, w miarę możliwości zatarłem na śniegu ślad miejsca, w którym stała, i teraz dopiero szybko uciekłem z workami pod drewniany parkan z drugiej strony fabryki. Antoś już siedział na parkanie. Podałem mu worki, które przerzucił na drugą stronę, i w tym momencie usłyszałem, jak w mieszkaniu dozorcy terkocze budzik. Gdy byliśmy już po drugiej stronie parkanu, na ulicy zobaczyłem dwóch policjantów.
– Kładź się pod parkan – powiedziałem szeptem i spokojnie; wolno ułożyliśmy się na ziemi pod samym płotem.
Od parkanu do ulicy było pięćdziesiąt metrów, więc policjanci nie mogli nas widzieć. Gdy przeszli, wtedy już bez żadnych dodatkowych kłopotów dotarliśmy do domu. Bramę otworzył nam syn dozorcy, który jak zawsze, tak i tym razem czekał na nasz powrót.
Po kilku dniach Tadek ostrzegł nas, że jest jakaś poruta, bo w fabryce była policja, a później byli w ich mieszkaniu i kazali pokazać sobie buty, w których dokładnie oglądali podeszwy i obcasy. Szukali skóry z pasów transmisyjnych. Wniosek: z „Kapeluszową” chwilowo spokój.
Wracałem z Olkiem z Mokotowa. Na ulicy Willowej wolno było chodzić tylko po stronie parzystej, bo po drugiej stronie ulicy Niemcy zajęli trzy wille, a po chodniku wolnym krokiem spacerował żołnierz niemiecki w kożuchu, z karabinem na” plecach. Gdy doszliśmy do ostatniej willi, wartownik zrobił w tył zwrot i wolno poszedł w odwrotnym kierunku.
– Zaczekaj – powiedział Olek i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Stanął na chwilę przy furtce. Usłyszałem cichy szczęk i już Olek zniknął w środku. „Wariat, cholera – pomyślałem. – Przecież tam mieszkają Niemcy i pilnuje wartownik. Po co on tam poszedł?”
Zanim wartownik doszedł do trzeciej willi, już Olek wyjechał z furtki na pięknym rowerze wyścigowym. Skręcił w prawo i ile sił w nogach pedałuje w kierunku ulicy Belwederskiej. Nie czekałem na powrót wartownika, tylko biegiem puściłem się tą samą drogą. Na ulicy Belwederskiej czekał na mnie Olek.
– No jak? – zapytał. – Wartownik zauważył?
– Idź ty do cholery! – powiedziałem. – Mógłbyś chociaż powiedzieć, że idziesz po rower! Ja tu stoję, a ty uciekasz na rowerze.
– Nie gniewaj się, nie pomyślałem.
– A czy ty w ogóle pomyślałeś, co robisz? Przecież wartownik mógłby do ciebie strzelać, gdyby zobaczył. Warto ginąć za głupi rower? Za duże ryzyko, a za mały zysk.
– Nienawidzę Niemców – odpowiedział Olek – a inaczej odgrywać się na nich nie mam możliwości. Im się zdaje, że są w Berlinie: stawia rower na ulicy, a sam idzie do bramy. Strasznie łatwo brać. Sami dają prawie do rąk.
Następnego dnia zauważyłem, jak żołnierz niemiecki zsiada z roweru i wchodzi do bramy. Przypomniało mi się to, co wczoraj mówił Olek, więc poszedłem za Niemcem, żeby się przekonać, czy Olek miał rację. Ten nie zostawił roweru na ulicy. Wszedł na klatkę schodową, a ja kilka kroków za nim. Wszedł na pierwsze piętro, zadzwonił do drzwi, a gdy i ja byłem na piętrze, on już wchodził do mieszkania rozmawiając z kimś po niemiecku. Rower zostawił na korytarzu. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, zabrałem rower jak swój, zaniosłem na ulicę i przyjechałem do domu.
Po trzech dniach przyszedł do mnie Olek. Po krótkiej rozmowie wyjął z kieszeni pieniądze, odliczył pewną sumę i kładzie na stole mówiąc:
– To dla ciebie.
– Za co? – zapytałem zdziwiony.
– Sprzedałem rower, ten z Willowej, a to twoja dola – osiemdziesiąt złotych.
– Za co? – pytam znów. – Przecież ja ci nic nie pomagałem.
– Ale byłeś ze mną i też ryzykowałeś.
Mówię Olkowi, że i ja też zdobyłem rower na Niemcu, więc od niego nie muszę brać.
– To wziąłeś sam, a przy moim byliśmy razem, więc dola ci się należy – upierał się Olek.
I nie pomogły żadne moje argumenty. Pieniądze musiałem przyjąć. Jeszcze tego samego dnia przepiłem wszystko z kolegami, bo uważałem, że nic mi się z tamtego roweru nie należało.
„GLINY”
Granatowej policji nienawidziłem tak samo jak Niemców za to, że współpracowali z okupantem. Ta nienawiść wzmogła się jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że każdy policjant składał przysięgę na wierność „nowej władzy”. Wydawali oni Niemcom ludzi, którzy kiedykolwiek odsiadywali wyroki, i wszyscy ci ludzie zostali przez Niemców wykończeni.
Wiedzieliśmy, że istnieje ścisła współpraca policji z gestapo. Dlatego zawsze przygotowany byłem do walki z nimi i do użycia broni w wypadku koniecznym. Wiedziałem, że gdybym został zatrzymany z bronią, to płacę życiem za posiadanie takiej zabawki. Byli koledzy, którzy w czasie oblężenia Warszawy stali się posiadaczami pistoletów lub granatów, lecz gdy wywieszono ogłoszenie, że grozi za to kara śmierci, wielu z nich starało się pozbyć tryfnego majdanu, a znów żal było wypuszczać to z ręki. Niektórzy zawijali broń w szmaty przesycone oliwą, chowali w pudełka lub garnki i zakopywali w ziemi, gdzie miała czekać do czasu, kiedy naprawdę będzie potrzebna. Kilku kolegów oddało broń mnie. Miałem więc kilka pistoletów i parę granatów. Z pistoletem nie rozstawałem się prawie nigdy, a gdy przewidywałem niebezpieczeństwo, zabierałem jeszcze na wszelki wypadek dwa granaty obronne. Posiadanie takiego majdanu niejeden raz stawiało mnie w głupiej sytuacji przy zetknięciu się z granatową policją.
Jedno z zarządzeń okupacyjnych nakazywało oddanie w komisariacie aparatów radiowych. Oddać radio? Dobrze, ale mam jeszcze dużo czasu do wyznaczonego terminu. Gdy było jeszcze ciepło, stawiałem radio na otwartym oknie, nastawiałem na cały regulator, tak że słychać je było w kilku domach. Dla wszystkich sensacja, bo wielu właścicieli oddało już radia, a ci, co jeszcze je mieli, grali cicho z jakiejś niezrozumiałej dla mnie obawy. Jeśli jeszcze wolno mieć aparat, to mam prawo grać tak, jak mi się podoba. Wreszcie przyszedł ostatni termin, po którym, według ogłoszenia, za posiadanie aparatu radiowego groziła kara śmierci. Żal oddać. Z drugiej strony obawa, że mają dokładny spis abonentów i będą wiedzieli, kto nie oddał.
Dobrze. Postanowiłem oddać – ale pożytku z niego i tak nie będziecie mieli! Trzeba oddać aparat radiowy – brzmiało ogłoszenie. Ale nic w nim nie ma o tym, że musi on być na chodzie. Ostatniego dnia aparat grał jeszcze przed południem w otwartym oknie. Gdy już postanowiłem go odnieść, wyłączyłem z kontaktu i… wyrzuciłem na podwórze przez otwarte okno. Z siekierą w ręku poszedłem na dół i porąbałem całą skrzynkę, a aparat rozwaliłem robiąc z niego jedną kupę szmelcu. W kieszenie „za parkanem” wsadziłem dwa pistolety, w każdą kieszeń spodni po dwa granaty, aparat pod pachę i kurs… komisariat przy ulicy Czerniakowskiej.