W szóstym oddziale nauczyciel wcale mnie pod koniec roku nie egzaminował. „Nie potrzeba – powiedział – ty i tak zostaniesz na drugi rok”. Po skończonych egzaminach, a jeszcze przed wypisaniem świadectw, po lekcjach ukradłem z katedry dziennik ze stopniami z całego roku. Nad glinianką Morskie Oko obejrzałem stopnie swoje i innych – dziennik podarłem i utopiłem. Następnego dnia w szkole awantura: kto ukradł dziennik? Posądzono jednego chłopca, który nie był pewien, czy zda do następnej klasy. Wezwano jego ojca. Pytają chłopca wobec całej klasy, czy to on go wziął. Chłopiec się nie przyznaje. Ojciec zaczyna go bić.
– Ja ukradłem i zniszczyłem dziennik – odezwałem się głośno, wstając z ławki.
– Dlaczegoś to, durniu, zrobił? – wrzasnął nauczyciel.
– A co ja miałem do stracenia? Przecież i tak zostaję na następny rok. Okazało się, że jeszcze miałem coś do stracenia – obniżono mi stopień ze
sprawowania na nieodpowiedni i miałem być przeniesiony karnie do innej szkoły. Zatrzymano mnie na usilne prośby matki, która obiecała, że będzie mnie pilnować i że będę się dobrze zachowywał w szkole.
W następnym roku znów ze sprawowania „odpowiedni”. A było to tak: Nauczycielka dawała korepetycje z tego przedmiotu, którego nas uczyła, synowi restauratora z naszej dzielnicy. Gdy przyszło pisać wypracowanie klasowe, nauczycielka sama nie dyktowała nam pytań, tylko zwróciła się do tego ucznia:
– Podyktuj pytania, wiesz, te, co wczoraj przerabialiśmy.
Po kilku dniach oddała nam zeszyty i każdy podawał stopień, jaki otrzymał. Gdy doszło do mnie, odkrzyknąłem specjalnie głośno:
– Niedostateczny!
– O, to niedobrze, to bardzo niedobrze – odpowiedziała nauczycielka.
– Gdyby mój ojciec miał knajpę i płacił pani, to i ja miałbym bardzo dobry stopień, tak jak i on – odpowiedziałem, wskazując palcem na syna knajpiarza.
Co to była za awantura! Nauczycielka wyszła z klasy i wróciła z kierownikiem. Kierownik wygnał mnie do domu i kazał przyjść z ojcem. Następnego dnia przyszedł ze mną ojciec. W szkole postawiono sprawę tak: mam przeprosić nauczycielkę wobec całej klasy albo na dwa tygodnie będę zawieszony w nauce. Rozprawa odbywała się w klasie, przy wszystkich dzieciach. Ojciec każe przeprosić nauczycielkę, a ja znów uparłem się, że nie przeproszę. Ojciec zaczął bić.
– Żeby mnie tatuś nawet zabił, to nie przeproszę, bo ja mam rację! – wrzeszczałem na cały głos.
– Czekaj, już ja ci wleję w domu! – obiecuje ojciec.
– To tak „wystawię”, że mnie nawet policja nie znajdzie! – zagroziłem. Po drodze do domu upewniłem się jeszcze, czy ojciec mnie nie będzie bił, i powtórzyłem swoją groźbę: że jeżeli mnie uderzy, to ucieknę z domu, i to ucieknę nie na dwa, trzy tygodnie, ale tak, że więcej mnie nie zobaczy. – Czy tatuś rozumie, że ja mam rację? – dodałem na zakończenie. Ta groźba pomogła. Ojciec bał się, żebym nie uciekł. Jedna dłuższa ucieczka zmieniała nieraz całe życie dziecka. Wyłamywał się taki spod kontroli starszych, żeby żyć, musiał kraść, w końcu wpadał przy jakiejś kradzieży – a wtedy dom poprawczy i koniec z uczciwym życiem. Ojciec ukarał mnie inaczej. Przez całe dwa tygodnie nie wolno mi było wychodzić z domu na ulicę. Najstraszniejsza dla mnie kara. Siedząc w domu czytałem książki, grałem na mandolinie i tak przesiedziałem całe dwa tygodnie w areszcie domowym. A na zakończenie roku ze sprawowania „odpowiedni” i przeniesienie do innej szkoły.
W oddziale siódmym, w tej nowej szkole, miał miejsce konflikt innego rodzaju. Zaczęło się nieporozumienie z nauczycielem matematyki. Po pierwszym miesiącu nauki – pierwsze wypracowanie klasowe. Szybko rozwiązałem zadanie, bo kto oddał zeszyt, wychodził na boisko, a kartkę z rozwiązaniem na brudno podrzuciłem koleżance i oddałem nauczycielowi zeszyt. Gdy po kilku dniach otrzymaliśmy zeszyty klasowe, ze zdziwieniem stwierdziłem, że z klasówki otrzymałem stopień niedostateczny. Sprawdziłem jeszcze raz – wynik dobry. Zobaczyłem u koleżanki stopień – bardzo dobry. Wynik taki sam, przecież ściągnęła z mojej kartki, tylko że u mnie trochę niechlujnie napisane, bo spieszyłem się na boisko. Z zeszytem idę do nauczyciela.
– Proszę pana, dlaczego ja dostałem dwójkę? Przecież tu nie ma żadnych przekreśleń – zapytałem grzecznie.
– Musiało coś tam być, siadaj na miejsce – odpowiedział nauczyciel. Stojąc przy nim podarłem zeszyt i wrzuciłem do kosza. Nauczyciel popatrzył – i nie powiedział nic. Po kilku minutach wydał nam zebrane poprzedniego dnia zeszyty domowe. Zajrzałem do środka, a tam napisane czerwonym ołówkiem: „Praca za miesiąc wrzesień oceniona niedostatecznie”. Poprawek żadnych nie ma – z tym, że zeszyt też niezbyt czysto prowadzony. Bez namysłu i ten zeszyt podarłem – i do kosza, a nauczyciel też nic nie powiedział.
– Pokaż mi swój zeszyt – zwrócił się do mnie nauczyciel następnego dnia, gdy tylko wszedł do klasy.
– Nie mam – odpowiedziałem.
– A gdzie go masz?
– W domu zostawiłem. – To idź do domu po zeszyt.
Wyszedłem i całą godzinę biegałem po boisku i ulicy. Następna lekcja, matematyki – i wszystko powtórzyło się dokładnie tak jak poprzednio. I tak było przez miesiąc. W końcu było już tak, że jak on wchodził do klasy, to ja sam wychodziłem mówiąc, że idę do domu po zeszyt. Nauczyciel uparł się, że ja będę miał zeszyt, ja uparłem się, że zeszytu mieć nie będę. Nie warto pisać, jeśli bez żadnej przyczyny stawia niedostateczne oceny, a w dodatku nie chce mówić, dlaczego.
Połapał się wreszcie, że mnie w ten sposób nie ugada, więc zamiast wysyłać do domu, kazał stać w kącie. Wszystkie lekcje matematyki spędzałem w kącie – ale zeszytu nie przynosiłem. Do kąta wychodziłem sam, gdy tylko nauczyciel wchodził do klasy.
Stanie w kącie dało mi możność robienia nowych wyczynów. Stół nauczyciela przysunięty był do pierwszych ławek, a za jego plecami stała rozsuwana tablica. Gdy było wypracowanie klasowe, nauczyciel dyktował zadania, dzieląc klasę na dwie grupy. Ja w tym czasie stałem już w kącie. Gdy on dyktował, ja na tablicy pisałem dla pamięci cyfry - bo treść zadania miałem w głowie – i w tym czasie, gdy nauczyciel siedział przy stole i czytał książkę albo sprawdzał zeszyty domowe, ja na dwóch połówkach tablicy rozwiązywałem zadania jednej i drugiej grupy. Udało mi się to dwa razy. Wszyscy mieli wtedy dobrze rozwiązane zadania. Za trzecim razem wypadło tyle działań matematycznych, że musiałem pisać małe cyfry. Ci w końcu klasy nie mogli ich dojrzeć, więc zaczęli kręcić się po klasie, żeby zobaczyć, co tam jest napisane na tablicy. Nauczyciel obejrzał się i wszystko się wydało. Od tego dnia sadzał mnie przy swoim stole. I taka sytuacja trwała do końca roku. Ten sam nauczyciel uczył nas robót introligatorskich – ale tu to już ja byłem bardzo dobry.
Trzy dni przed końcem roku nauczyciel zapowiedział nam, że zamiast robót będzie pytał z matematyki. Jeśli ktoś jest niepewny, to jeszcze będzie miał możność poprawić swój stopień. Mnie to nie dotyczyło, w jego pojęciu ja byłem całkowicie przekreślony – ale mimo to przyszedłem. Tego dnia nie posadził mnie obok siebie, bo to właściwie nie była już lekcja. Tego dnia pierwszy raz od czterech lat załamałem się i podniosłem rękę, chcąc odpowiadać na zadane pytania. Nauczyciel zaczął od najprostszych pytań: jakie znamy cyfry, jakie liczby dzielą się przez 2, 3 itd. Na początku wszyscy podnosili ręce – ja też. Im pytania były trudniejsze – tym mniej rąk się podnosiło. Wreszcie po jednym pytaniu podniosły się tylko dwie ręce. Ja podnosiłem przy każdym pytaniu, lecz jeszcze mnie nie pytał. Teraz popatrzył na mnie długo i przenikliwie, lecz zapytał drugiego. Następne pytanie – tylko ja podniosłem rękę. Zapytał mnie i odpowiedziałem dobrze. Następne – znów tylko ja. Zapytał – odpowiedziałem. Pytał dalej innych, lecz ja także odpowiadałem.
– Przyjdź do mnie po lekcjach do kancelarii – powiedział, gdy po skończonej lekcji wychodził z klasy.
W kancelarii wzięli mnie w obroty – kierownik szkoły, wychowawczyni klasy i nauczyciel matematyki. Przeprowadzili egzamin z matematyki – na żadnym pytaniu nie zaciąłem się. Kazano mi rozwiązać dwa zadania, rozwiązałem szybko i dobrze.