– I miał rację – piekli się Zosia. – Nic by mi ten szkop nie zrobił. A ja wiedziałam, co ty chcesz zrobić. Widziałam przecież, co miałeś w ręku.
Zdecydowaliśmy, że teraz już czas urywać się, bo może dojść do poważnej awantury. Wyszedłem na schody, a po chwili chłopaki, już ubrani, wynieśli moje palto.
Szliśmy obok siebie całą szerokością chodnika, który w tym miejscu był wyjątkowo wąski, w kierunku Nowego Światu, a naprzeciw nas szło czterech lotników niemieckich. Nie schodzimy z drogi, tylko walimy prosto na nich.
– Na bok, raki, bo ludzie idą! – krzyknąłem i już wleźliśmy na siebie. Zdążyłem zauważyć, że ten, na którego ja wlazłem, był średniego wzrostu i krępy w sobie. Więcej nie zauważyłem, bo dostałem taką bombę w szczękę, że wyrzuciło mnie na środek jezdni. Musiało mnie na chwilę zamroczyć, bo gdy znów pomyślałem świadomie, to stałem na środku jezdni, a Niemców już nie było.
– Ja nie dostałem – pochwalił się Mały, gdy wróciłem na chodnik. Okazało się, że trzech nas oberwało po ryju.
– Czekajcie… wasza mać – powiedziałem głośno pod adresem Niemców. – Już ja postaram się, żeby was ze dwóch uśmiercić.
Na Nowym Świecie dwóch kolegów wsiadło do tramwaju, a Mały i ja poszliśmy piechotą. Po drodze wstąpiliśmy do knajpy i z żalu nad sobą wypiłem kilka głębszych wódek. Mały współczuł mi bardzo, więc też wypił taką samą ilość i teraz już zalani w deseczkę wracamy do domu. Minęliśmy Belweder i idziemy w dół po oblodzonym chodniku, wymachując rękami dla złapania równowagi. Gdy mijaliśmy się z oficerem niemieckim, Mały zatoczył się, trącił go ramieniem i w tym momencie dostał silnie w twarz. Padając chwycił oficera za mundur, a że było ślisko, więc razem przewrócili się na chodnik. We łbie mi się kręci, ale widzę, że oficer leży na Małym. „Chyba go bije” – pomyślałem i zacząłem kopać oficera. Raptem zauważyliśmy, że od Belwederu pędzi jakiś umundurowany i odpina kaburę pistoletu. Wtedy nogi za pas i dęba. Uciekałem tak, że do ulicy Podchorążych nawet się nie obejrzałem. Teraz dopiero stanąłem na rogu i czekam na Małego.
– Ale miał pan szczęście – powiedział do mnie jakiś nieznajomy przechodzień. – Powinien pan zmówić litanię do Matki Boskiej.
– Byliby pana zastrzelili – dodał inny. – Gonili pana aż do kolejki wilanowskiej.
Za nimi powoli człapał Mały. Okazało się, że nie wiedział, gdzie ja się podziałem i co się właściwie stało.
W moim mieszkaniu chłopaki grali w karty. Popatrzyli zdziwieni, widząc, jak bez słowa ładuję w kieszenie pistolet i granaty.
– Gdzie ty z tym idziesz? – zapytał ktoś.
– Muszę jeszcze dzisiaj uśmiercić dwóch Niemców – odpowiedziałem, patrząc na nich błędnymi oczami. – Jednego za mnie, za to, że uderzyli mnie w mordę, a drugiego za Małego.
– Późno już – tłumaczył mi Pajac. – Teraz żadnego Niemca już nie spotkasz. Jutro pójdziemy strzelać ich razem, a teraz kładź się spać, bo widzę, że jesteś zmęczony.
Przemawiał do mnie jak do dziecka albo wariata. A ja naprawdę byłem w sztok pijany.
– Dobrze, pójdę spać, ale za to jutro zastrzelimy pięciu – stawiałem swoje warunki.
– Jak będziesz chciał, to nawet dziesięciu, ale teraz idź już spać. I tak mnie ululali.
Następnego dnia już nie miałem chęci strzelać do Niemców – postanowiłem sobie jednak, że więcej na żadną zabawę publiczną nie pójdę. Taka „zabawa” to żadna zabawa.
ORGANIZACJA
– Serwus, Tadziu! Co robisz? Z kim żyjesz? – zawołałem z radością na widok serdecznego kolegi, którego przypadkowo spotkałem na ulicy.
Tadzio – to kolega szkolny. Ostatnie dwa lata przed wojną pracowaliśmy w tej samej fabryce. Chociaż sam robotnik, obracał się jednak w towarzystwie paniczyków i maminsynków, bo matka jego była dozorczynią na kolonii Grottgera, gdzie mieszkała „lepsza” sfera. W rozmowie dowiedziałem się, że Tadzio we wrześniu wyszedł z Warszawy i siedział na wsi u rodziny, a obecnie pracuje w fabryce.
– Opłaci ci się tam pracować? – zapytałem zdziwiony. – „Na początek praca honorowa przy sprzątaniu gruzu i porządkowaniu fabryki” – zacytowałem wyjątek z ogłoszenia, pod którym była lista ewentualnych kandydatów do pracy w fabryce.
– Zapłacili, niedużo, ale zapłacili. A teraz nigdzie dużo nie zarobisz. A tobie jak leci?
– Jak k…w deszcz! – odpowiedziałem z humorem.
– Gdzie pracujesz?
– Nigdzie. Od czasu do czasu wpadnie jakaś nieduża partaninka… i robi się na własną rękę. Przeważnie w nocy – dodałem, żeby nie miał wątpliwości, o jakiej pracy mówię.
Jednakże nie zrozumiał, bo zapytał:
– A nocną przepustkę masz?
– A jakże, patrz, tak wygląda moja przepustka – mówiąc to uchyliłem poły jesionki, żeby zobaczył tkwiący w kieszeni pistolet, a pokazując granat dodałem:
– To jest załącznik do przepustki.
Tadzio z zazdrością popatrzył na moje „dokumenty” i zapytał, czy przypadkiem nie znalazłaby się i dla niego taka przepustka.
– Mogę coś wyspekulować. Jak chcesz, to ci przyniosę ręczny karabin maszynowy, a nawet armatę. Tylko jak ją będziesz nosił?
– Dawaj armatę – zapalił się Tadzio – dam sobie radę.
Gdy rozmowa przeszła już na takie śliskie tematy, zapytałem go, czy należy do jakiejś organizacji podziemnej.
– Za dużo chciałbyś wiedzieć – odpowiedział z rezerwą.
– Jak się boisz, to nic nie gadaj, chociaż, jak widzisz, ja nie bałem się pokazać swojego majdanu. Wiem, gdzie jest zakopana broń, ale przecież nie zrobię z mieszkania arsenału, bo już teraz moje chłopaki mówią, że któregoś dnia nasz dom wyleci w powietrze. Macam na wszystkie strony i nie mogę się domacać żadnej organizacji. Mógłbym im dostarczyć broń albo pokazać, gdzie leży zakopana.
– Pogadamy jeszcze na ten temat – zakończył rozmowę Tadzio. – Teraz nie mam już czasu, ale jak chcesz, to jutro wieczorem wpadnę do ciebie.
Tak jak się umówiliśmy, Tadzio przyszedł następnego dnia wieczorem i krótko wyłożył sprawę:
– Dobierz sobie czterech równych i pewnych chłopaków, którzy chcą należeć do organizacji, a ja pojutrze wieczorem przyprowadzę kogoś, kto będzie miał z wami kontakt. Będziecie tworzyli jedną grupę. Później można będzie stworzyć dalsze piątki.
– Klawo! Szafa gra! – zawołałem uradowany, że wreszcie będę miał możność pracować przeciwko szkopom w sposób zorganizowany.
Tego samego dnia obgadałem sprawę z chłopakami. Z tych, których wytypowałem, żaden nie odmówił. Żałowałem, że tylko czterech mogę dobrać, bo oprócz może jednego lub dwóch mniej bojowych wszyscy inni też chętnie wstąpiliby do organizacji. W naszej piątce był oprócz mnie Mały, Antoś, Średni i Heniek – wszyscy z jednego domu.
Z niecierpliwością czekaliśmy na termin spotkania. Dokładnie o umówionej godzinie przyszedł Tadzio w towarzystwie młodego faceta, którego znałem z widzenia. Był to jeden maminsynek z kolonii Grottgera. Speszyłem się trochę, gdy pomyślałem, że taki laluś będzie nami rządził, ale czego się nie robi dla idei.
Facet na wstępie powiedział, że będziemy go znali pod imieniem „Andrzej” i każdy z nas też musi obrać sobie jakiś pseudonim. Pseudonimów dla siebie nie musieliśmy wymyślać, każdy z nas miał od dziecka swój przydomek, a niektórzy to nawet po kilka. „Andrzej” odczytał nam statut organizacji, omawiając poszczególne punkty. Gdy skończył, poprosił o zadawanie pytań.
– Kogo zrzesza organizacja? – zapytałem pierwszy.
– To jest organizacja studencka – odpowiedział „Andrzej” – a wy będziecie pierwszą grupą robotniczą.
– A czy wy nie jesteście przypadkiem z tych, co to przed wojną nosili mieczyki w klapach? „Sztafeciarze”? Bo jeśli tak, to nie chciałbym, żeby w przyszłości miało z tego powodu wyniknąć jakieś nieporozumienie – mówiąc to wyjąłem z szuflady w kredensie kilkanaście mieczyków, które położyłem na stole. – Te mieczyki to zdobycz wojenna. Odcięte zostały razem z klapami. Każdy z nas ma
kilka takich.
Na wyprawy w miasto „na mieczyki” wychodziliśmy całą ferajną, uzbrojeni w ostre noże – przeważnie w Aleje Ujazdowskie i na Nowy Świat. Gdy zauważyliśmy „szczawików” z mieczykami w klapach – bo oni też nie chodzili pojedynczo – zaczynaliśmy nagonkę. Otaczaliśmy ich z daleka i pomaleńku zaciskaliśmy krąg. Gdy nadchodził dogodny moment, to znaczy, gdy w pobliżu nie było policjanta, następował atak. Małe zamieszanie i uciekaliśmy, mając w kieszeni obcięte klapy z mieczykami.