Wreszcie stara z wściekłością wypłaciła nam zarobek, jednak tylko po trzydzieści groszy za godzinę, twierdząc, że poprzedniego dnia kupiła gips, za który musimy zapłacić, i wymyślając zabroniła nam pokazywać się więcej na korcie.
– Jazda stąd, szczeniaki! Żebym was tu więcej nie widziała! – krzyczała łapiąc za kij.
Gdy byliśmy już przy furtce, zatrzymaliśmy się gwiżdżąc i krzycząc głośno.
– Zaczekaj, ty stara k… – krzyknął Maniek. – Jeszcze ci się odegramy. Teraz byliśmy mocni, bo znajdowaliśmy się już za bramą. Gdy pędziła do nas z kijem, poleciało w jej kierunku kilka kamieni, które zahamowały jej zapędy. Zadowoleni z siebie, poszliśmy na ulicę Belwederską, gdzie chłopcom mieszkającym w „arystokratycznym” nowym domu sprzedaliśmy po złotówce cztery zorganizowane piłki. W owocarni rozmieniliśmy dwadzieścia złotych, które „zarobił” Maniek. Po wyjęciu z torebki zwinął on banknot w wąski pasek i przez dziurkę wsunął w mankiet koszuli. Dołożyłem też swoją złotówkę, zarobioną „na fryko”, i całą sumę podzieliliśmy na wszystkich.
– E, chłopaki, a jak się odegramy starej? – zapytałem.
– Weźmiemy żelazne drągi i narobimy dziur na placu tenisowym – zaproponował Heniek. – Drągi możemy pożyczyć od dozorcy.
– Nie, to nie będzie klawo – odezwał się Maniek. – Po pierwsze, stara narobi rabanu, bo kort już nie będzie nadawał się do użytku, a po drugie, inne chłopaki też już nic nie zarobią na podawaniu piłek.
– Maniek ma rację – powiedział. – Najlepiej będzie, jak zniszczymy jej ogródek. Pójdziemy w nocy całą ferajną, ale dopiero po kilku dniach. Bo jak pójdziemy dzisiaj, to będzie pewna, że to my. No bo też musiałeś się, gnoju głupi, odgrażać – powiedziałem z wyrzutem pod adresem Mańka. – Teraz nie wiadomo, co jej urządzić.
Po dwóch tygodniach, późnym wieczorem, przedostało się na teren kortów od tyłu posesji, przez parkan, czternastu chłopców w wieku dwunastu, czternastu lat. Następnego dnia właścicielka nie mogła poznać własnego ogrodu. Wyglądał jak po nalocie szarańczy. Wszystko zniszczone, powyrywane z korzeniami i porwane na kawałki – krzaczki truskawek i kwiaty ogrodowe, przewrócone ule, róże „królewskie” poucinane tuż przy ziemi, tak że sterczały tylko kawałki patyków. Oszczędzono tylko kort.
Odtąd stara nie brała już chłopaków na stałe. Siedzieli oni zawsze w pobliżu kortu, a goście wybierali sobie spośród nich tych, którzy im się podobali, i płacili im sami umówioną z góry cenę. Nasza szóstka na wszelki wypadek trzymała się od kortów z daleka. Powiększyliśmy grono bezrobotnej młodzieży, która po zajęciach szkolnych szukała jakichś możliwości zarobku. Jednak jeszcze przez kilka lat, już nawet jako dorośli ludzie, od czasu do czasu właziliśmy starej w ogród, na kwiaty. Nie niszczyliśmy już ich nigdy bezmyślnie, tak jak za pierwszym razem. Zrywaliśmy sobie tylko pęki rozwiniętych kwiatów, a robiliśmy to zawsze ze wspomnieniem naszej ostatniej niedzieli na kortach.
KAPOWAĆ NIE WOLNO
Religię wykładano dwa razy w tygodniu. Uczniowie w naszej szkole zawodowej na Czerniakowie to chłopy po osiemnaście i dziewiętnaście lat, a każdy już dobry rozrabiaka i grandziarz. Do nauczania religii takiego towarzystwa też potrzebny był ksiądz – dobry łobuz, bo inny przecież nie dałby sobie rady, żeby wszystkich utrzymać w garści. Długi czas żaden ksiądz nie mógł dojść do porozumienia z nami i każdy po kilku lekcjach rezygnował z pracy. Wreszcie trafił się taki, który wypłoszyć się nie dał. Przychodził na lekcje religii z gumowym kablem pod sutanną i lał każdego, kto na lekcji rozrabiał. Było nieraz i tak, że jak mu który uciekał, to ganiał go po ławkach z gumą w ręku. Chłopaki też starali się, żeby było wszystko „na kwita”. Jak ksiądz łomotał chłopaków, to ci mu znów robili jakiś kawał. Gdy ksiądz szedł w koniec sali, to z powrotem wracał tyłem, jak rak, bo gdy się tylko odwrócił plecami do sali – to już na pewno oberwał kałamarzem w plecy.
Miał rozrywkę ksiądz z uczniami – mieli też rozrywkę uczniowie z księdzem. Gdy miała być lekcja religii, każdy tylko czekał, co tego dnia wyniknie ciekawego.
Pewnego dnia, gdy ksiądz wszedł do klasy, stwierdził, że jest ona pusta, a na tablicy wypisano dużymi literami: „My chcemy nauki zawodów – a nie religii”.
Ksiądz odczekał kilka minut i poszedł do kancelarii. Wtedy słuchacze powyłazili z dziur, w których się pochowali, zajęli ławki i siedzą cicho. Zrozumiałe, że napis z tablicy też został starty. Całą tę rozróbkę urządził Heniek Ołówek, przy pomocy Staśka Kozaka, który był kochany chłopak, kiedy chodziło o przeprowadzenie jakiegoś kawału. Wchodzi ksiądz z dyrektorem szkoły, by pokazać mu, co te łobuzy robią. A my tymczasem siedzimy cicho, bez śmiechu i żartów, w oczekiwaniu na księdza, by wysłuchać nauk bożych.
Mimo że wzywano kolejno do dyrektora wszystkich uczniów, nie dowiedziano się, kto to urządził. Charakter przede wszystkim – w myśl zasady obowiązującej w dzielnicy: „Skarżyć nie wolno – odegrać się wolno”. Zasada ta wpajana była od dziecka i działała tak silnie, że nawet przy spowiedzi nikt nie kapował. Przekonaliśmy się o tym w czasie spowiedzi wielkanocnej.
Spowiedź nie była przymusowa, ale rekolekcje w kościele przy Łazienkowskiej odbywały się zamiast wykładów w szkole i lista obecności była sprawdzana. Nieobecność zaznaczano w kontrolce ucznia, którą raz w miesiącu pracodawca obowiązany był sprawdzać.
Nadszedł wreszcie dzień spowiedzi. W kościele zjawiliśmy się jak zawsze wszyscy, mimo że z naszej jedenastki tylko pięciu szło do spowiedzi. Inni poszli dlatego, że nie mieli co robić z wolnym czasem – no i z obawy, że jak pójdzie tylko pięciu, to jakieś inne „towarzystwo” mogłoby chłopakom sprawić wycisk na tle osobistych porachunków. Bo pięciu to przecież nie jedenastu.
Spowiadało kilku księży. U każdego przy konfesjonale stała kolejka – tylko do naszego katechety nie było nikogo. Chłopaki przezornie woleli spowiadać się u księży, którzy ich nie znali. To nasz księżulo wyłapywał z innych kolejek chłopaków i ciągnął ich na siłę do siebie.
Nasze chłopaki już się wyspowiadali, czekaliśmy tylko jeszcze na ostatniego, a był drugi w kolejce do jakiegoś starego księdza, którego nie znaliśmy.
Któryś z nas zawołał:
– Pospiesz się, bo idziemy!
Drugi dorzucił:
– Nie kapuj wszystkiego!
A kumpel w zbytkach przewrócił oczami, spojrzał w górę, stuknął się kilka razy pięścią w piersi, ucałował książeczkę do nabożeństwa i za chwilę klęczał już przy spowiedzi. Wszyscy gapiliśmy się na niego. Nagle – co to? Podrywa się z kolan i biegiem ucieka od konfesjonału. Zakręcił się między stojącymi kolegami i już był przy nas. Rozpierzchliśmy się w różne strony, żeby zdezorientować pościg. Ksiądz już wykaraskał się z konfesjonału i szybko przesuwał się od grupy do grupy, starając się złapać penitenta. Po chwili byliśmy już przed kościołem i tam dopiero dowiedzieliśmy się, jak to było z tą spowiedzią.
W poczuciu powagi chwili kolega chciał wyspowiadać się jak najlepiej, więc doszedł do wniosku, że jak przeczyta z książeczki cały rachunek sumienia, to będzie pewien, że żadnego grzechu nie opuścił. A te, do których się przyzna, a nie były popełnione – też będą mu odpuszczone. Więc klęcząc, zaczął czytać z książeczki rachunek sumienia.
Ksiądz już po chwili zorientował się, że ta spowiedź za płynnie idzie. Spojrzał przez kratki, zobaczył przyczynę i powiedział:
– Czytać to i ja potrafię. Nie będę cię spowiadał. Oburzony grzesznik wybuchnął:
– To pies księdza…
Pomaleńku szliśmy w stronę Belwederu. Niejeden raz temu lub innemu wyrwało się niecenzuralne słowo. Gdy w swej nieświadomości zaczepiliśmy raz dwie panie lekkiego zawodu, a te posłały nam kilka wiązanek, żaden z nas nie został im dłużny. Nie można było inaczej, bo by nas „panienki” uważały za „gzymsików” – a nie za chłopaków z dzielnicy.
Gdy byliśmy już za Ogrodem Botanicznym, lunął deszcz. Schowaliśmy się do mieszczącego się po drugiej stronie ulicy Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Nad wejściem był napis: „Honor i Ojczyzna”. Deszcz lał jeszcze solidnie, gdy przyszedł jakiś facet i kazał się nam wynosić na ulicę. Na prośby wszystkich, którzy się tam schronili, i uwagi o lejącym deszczu odpowiedział: