– Jak będzie chciała, to i tak cię rąbnie i nic jej nie zrobisz – odpowiedziałem.
– Czy nic nie zrobię, to dopiero zobaczymy – odgroził się Maniek.
W czasie tej rozmowy pracowaliśmy bez przerwy. Robiliśmy linie, sypiąc gips w odpowiednio długi szablon zrobiony z desek.
– Stara już wstała – mówię. – O, cholera, patrzcie, idzie do nas, zaraz nam znajdzie jakąś robotę, żeby nam się nie nudziło.
I nie omyliliśmy się. Zostawiła trzech do wysypywania linii, a trzech innych zabrała do mieszkania, żeby pozamiatali podłogi. Ja trzymałem w rękach pudełko z gipsem, więc zostałem na placu z jeszcze dwoma chłopakami do przenoszenia szablonu, a pozostali, klnąc koncertowo pod nosem, żeby stara nie słyszała, poszli zabawiać się w pomoc domową.
Po naciągnięciu siatek korty były już gotowe do użytku. O godzinie dziewiątej przyszli pierwsi goście, od razu na obydwa korty. Tworzyliśmy stałe dwójki, więc stara puściła z domu jednego, a dwóch dalej musiało pracować. Po godzinie goście się zmienili i zmieniła się jedna nasza dwójka.
Wolna dwójka w tym czasie podlewała w ogrodzie truskawki i tak na zmianę, aż do południa. Gdy czterech podawało piłki, pozostali dwaj podlewali w ogrodzie kwiatki i jarzynki. Podawanie szło normalnie, nic się szczególnego nie zdarzyło. W południe w wolnym czasie urywaliśmy się do domu na obiad.
Po południu przyszła „zaraza”,
to znaczy duże towarzystwo, które przyprowadziło ze sobą chłopców do podawania piłek. Rodzinka. Zawsze ciężko było podawać przy dużej grupie, bo oni się zmieniali przy grze, a my ganialiśmy bez przerwy, podczas gdy przy mniejszym towarzystwie odpoczywaliśmy często razem z nimi. Jednak chociaż było ciężko, ale zarobek szedł, a jak grali bez podawania albo mieli swoich podawaczy – to wtedy te godziny były dla nas stracone.
Ci wynajęli kort na trzy godziny. Dla nas to trzy godziny odpoczynku i trzy godziny straty zarobku. „No czekajcie – pomyślałem sobie – zobaczymy, jak wam się to opłaci”. Pokręciliśmy się po terenie, wreszcie usiedliśmy na wysokim parkanie i obserwowaliśmy grę i podawanie.
– Patałachy – odezwał się Maniek.
– Ja bym takiemu mordę obił, jakby mi się tak plątał po korcie – dodał Heniek.
– Rąbiemy piłki? – zaproponowałem. – Za te piłki my nie odpowiadamy, a mają ich, widzę, do cholery i ciut, ciut.
Tam gdzie my podawaliśmy, nie mogła zginąć żadna piłka. Obserwowaliśmy piłki w locie, widzieliśmy zawsze, gdzie która upadła, i tam się szukało. Jeśli nie znaleźliśmy od razu, to znalezione później piłki trzymaliśmy w szopie i oddawaliśmy je, gdy goście przychodzili następnym razem. Jak piłka wpadła w małe przejście między kortem a ogrodem, to należało szukać jej w zupełnie innym miejscu, bo wówczas za krzakiem jaśminu skręcała i słabym torem toczyła się między zagony. Każdy z nas mógł od razu powiedzieć, pod którym krzakiem truskawek piłka leży.
Spojrzałem – piłka wpadła w furtkę za jaśmin. Chłopak pobiegł za piłką. Szukał, szukał, wreszcie zrezygnował i wrócił na kort. Po kilku minutach zlazłem z parkanu, z zupełnie innej strony wszedłem do ogrodu i zabrałem piłkę spod krzaczka, pod którym spodziewałem się ją znaleźć. No, to jedną piłkę już mamy.
Odniosłem ją do altany, w której mieliśmy schowek pod ruchomą deską podłogi, i znów usiadłem na parkanie. Po pewnym czasie inna piłka potoczyła się pod parkan, tuż pod nami. Heniek wyjął z kieszeni piłkę, którą znaleźliśmy kiedyś po odejściu gości, i siedząc na parkanie bawił się uderzając nią o ziemię. Gdy za którymś uderzeniem nie udało mu się złapać piłki, zszedł na ziemię i podniósł dwie, swoją i tę drugą. I znów swoją do kieszeni, a frajerską do altany pod podłogę. Następna piłka przeleciała nad parkanem na ulicę. Chłopiec wlazł na parkan, rozejrzał się, a gdy piłki nie zauważył, wrócił na kort, nie przejmując się jej brakiem. To już mamy trzy. Do tych doszła jeszcze czwarta, która znów zakręciła za krzakiem jaśminu.
– Wystarczy – szepnąłem chłopakom. – Więcej nie bierzemy, bo może być draka.
Po trzech godzinach, gdy już zakończyli grę, okazało się, że brakuje sześciu piłek. Wtedy uczciwie pomogliśmy im w szukaniu i znaleźliśmy brakujące do rachunku dwie piłki. To odsunęło od nas podejrzenie, że to my mogliśmy podwędzić brakujące cztery piłki.
Następna grupa na ten sam kort – to dwóch młodych facetów z pannami. Korty wynajęli na dwie godziny. I znów pech. Grają bez podawania. Podnoszą piłki sami. A nas jest sześciu i podajemy na zmianę tylko na jednym korcie. Przekazaliśmy sobie po cichu, że tych też urządzimy na klawo – tak, że odechce im się grać bez podawania. Ale co im urządzić? Piłek brać nie można, bo mają tylko sześć, a znów zrobić coś musimy, żeby chociaż wyrównać straty moralne za te pięć godzin strat materialnych. Bo może nie zezłościłoby nas to tak, gdyby to było później, a nie bezpośrednio po tamtych graczach.
Usiedliśmy na trawie tuż przy altanie, w której goście ułożyli swoje manele, i kombinowaliśmy, jaką im zrobić szkodę. W tym czasie gracze zrobili małą przerwę na odpoczynek.
– E, mały! – zawołał w naszą stronę jeden facet.
Podbiegłem pierwszy przeczuwając, że będzie jakieś zlecenie połączone z napiwkiem.
– Przyniesiesz nam piwa i papierosów? – zapytał.
– Ile tylko pan zechce – odpowiedziałem.
Dał mi dziesięciozłotową monetę, zastrzegając, żebym przypadkiem nie uciekł. Kupiłem w budce wszystko, o co mnie proszono, i zażądałem reszty w drobnym bilonie. Może uda mi się zrobić go „na fryko”.
I rzeczywiście udało mi się zawadzić złotówkę i moja strata została prawie wyrównana. Jeśli jeszcze dobrze sprzedamy piłki, to wyjdziemy na czysto, z zyskiem, mimo straconych pięciu godzin bez podawania.
Wszystko układało się ładnie i dobrze, gdy raptem widzę, że Maniek zapuszcza grabkę w otwarty woreczek leżący na ławeczce przy altanie i wyciąga papierową „monetę”. Jeśli papierowa, to najmniej dwadzieścia złotych, bo do dziesięciu złotych było w bilonie.
– Dajesz dolę? – szepnąłem cicho, robiąc do niego oko. Maniek kiwnął głową na znak zgody.
– Schowaj dobrze i nie odchodź nigdzie, aż bomba pęknie. Bo jak odejdziesz, to będzie poruta, a może nie zauważą.
Właścicielka torebki już po kilkunastu minutach zauważyła brak pieniędzy. Kto ukradł? Na pewno któryś z nas. Ale z nas czterech, siedzących przy altanie, żaden nawet na chwilę nie odszedł. Zawołano właścicielkę kortów, zrewidowano wszystkich, ale pieniędzy nie znaleziono. Tylko ja jeden miałem złotówkę zarobioną „na fryko” – ale tu przecież chodziło o większą sumę. Najdokładniej rewidowano Mańka, bo siedział przy torebce. Chcieli zawołać policjanta. Chłopaki zaczęli płakać, a najserdeczniej robił to Maniek. W końcu doszli do wniosku, że pieniądze musiały się wysunąć przy wyjmowaniu chusteczki. Szukaliśmy wszyscy na trawie i tam, gdzie przypuszczalnie mogło się to zdarzyć, ale ze zrozumiałych względów pieniądze się nie znalazły.
Gdy po pracy, która skończyła się dla nas po godzinie siódmej wieczorem, po zdjęciu i schowaniu siatek do szopy, poszliśmy do starej po wypłatę, ta podała nam do wiadomości, że będzie nam płacić tylko za pracę w dnie powszednie, a niedzielny zarobek będzie zatrzymywała na kupno nowych siatek, bo stare są już mocno zniszczone. Tu już zbuntowaliśmy się. Potrąca nam po dwadzieścia groszy z każdej godziny na gips – czyli więcej, niż wynosi koszt gipsu, zamiatamy, wałujemy i znaczymy kort, zdejmujemy i zakładamy siatki, odpowiadamy za zaginione przy podawaniu piłki i teraz jeszcze na swój koszt mamy kupować siatki? Jeden chłopiec zaczął nawet płakać, a Maniek – najstarszy z naszej grupy – stanął sztorcem. Zażądał wypłacenia zarobku, i to nie po trzydzieści, a po 50 groszy za godzinę – tak jak ona bierze od gości, oświadczając, że już tu więcej nie przyjdzie, bo do tego wszystkiego jeszcze posądzają go o złodziejstwo. Ja zagroziłem, że napuszczę swego ojca, który jak przyjdzie, to jej mordę obije, a wstawienie zębów będzie ją drożej kosztowało niż to, co nam chce zabrać.