– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Wiem tylko, że niejednemu właziłeś w drogę. Joskowi też nie chciałeś oddać dziewczyny i słyszałem, jak się odgrażał.
– Patrz, nic nie pamiętam! Ale jeśli mu wlazłem w drogę, to na pewno on mnie tak urządził, bo mściwy jest i lubi posunąć. Szkoda mi tylko palta i marynarki, bo jedno i drugie na plecach przerżnięte. Jeśli tak było, jak mówisz – a wierzę ci – to miałeś rację, że mi mordę obiłeś. Daj łapę i między nami blat, zgoda. Zobacz tylko, jak mnie urządziłeś – mówiąc to zdjął okulary, które przez cały czas naszej rozmowy miał na nosie. Spojrzałem – i zrobiło mi się trochę głupio. Oczy były sine i podeszły materią.
Teraz ja wyciągnąłem rękę mówiąc:
– Szkoda mi ciebie. Ale chyba rozumiesz, że jakbym ja nie bił, to dostałbym od ciebie.
– Przyjdź jutro do „Przyjaciół” – zakończył rozmowę Rysiek wychodząc z mieszkania – to wypijemy sobie kwaterkę na wspólną dolę.
W niedzielę, z
Małym tylko, poszliśmy do „Przyjaciół”. Na wszelki wypadek byliśmy uzbrojeni. Chłopaków z Wójtówki jeszcze nie było. Usiedliśmy pod ścianą, a dalej po tej samej stronie siedziało kilku chłopaków z Podrapcia.
– Uważaj, będzie draka – szepnąłem Małemu, gdy zobaczyłem, że jeden z nich, a w chwilę później drugi, wyszli na środek sali i z ciekawością nam się przyglądali. – Jak zaczniemy tańczyć, to kręć się w pobliżu mnie, ale w razie draki z jednym nie wtrącaj się. Dopiero gdy skoczy kilku, wtedy rób, co będziesz uważał za stosowne.
Gdy orkiestra zaczęła grać, na sali nie było jeszcze wiele osób. Zatańczyłem. Gdy byłem na środku sali, mimo że było jeszcze pusto, nastąpiło zderzenie z inną parą. To celowo podjechał do mnie jeden z Podrapcia. Stanęliśmy, zmierzyliśmy się oczami i rozeszliśmy się w przeciwne strony. Po kilku minutach nowe zderzenie. Tym razem stanęliśmy i żaden nie odpływa. Teraz już awantura pewna. Patrząc na siebie; powoli puszczamy swoje partnerki. Obok mnie już stoi Mały, a wkoło nas cały Podrapeć. W tym momencie jakiś ruch przy drzwiach wejściowych. To weszła cała Wójtówka, którą sprowadził Olek. Same równe chłopaki. Zauważyli, co się dzieje, i już po chwili otoczyli wszystkich. Niby z ciekawością pytają:
– Co jest? Co się tu dzieje? Jakaś draka?
– Chłopaki, spokój w głowie! Wszystko w porządku! – zawołał ktoś głośno od strony drzwi.
To krzyczał Bokser, który w tej chwili wszedł na salę. Podszedł i przywitał się ze mną i z Małym, a dopiero potem witał się kolejno z innymi. Powiedział później, że nie mógł zawiadomić chłopaków o tym, że się pogodziliśmy, ale przedtem zastrzegł, żeby nie zaczynali, zanim przyjdzie.
Po godzinie znaleźliśmy się wszyscy w bufecie, przy jednym długim stole. Za wspólnie zebrane pieniądze kupiliśmy wódki, tak że dla każdego wypadło pół szklanki, i już w największej zgodzie wróciliśmy na salę.
Jedna wojna została zażegnana do czasu, gdy znów wytworzy się sytuacja, którą nazywa się „ostatnim słowem do draki”.
W następną niedzielę znów razem z Małym poszliśmy do „Przyjaciół”.
WIZYTA NA ODDZIALE CHIRURGICZNYM
Tej niedzieli jak zwykle poszedłem pod kościół z Małym. Stało już kilku chłopaków.
– Wiesz już, że wczoraj wieczorem Rudy posunął Mańka? – zapytał jeden, gdy się przywitaliśmy.
– Mocno? – zapytałem.
– Nieźle, dwie sztuki – w płuco i pod nerki. Tylko tryfnie bił – wtrącił drugi z tyłu.
– A co z Rudym?
– Uciekł, chłopaki szukali go całą noc po wszystkich melinach i nie mogli znaleźć. Ale znajdą go, chyba że ucieknie z Warszawy.
– A gdzie Maniek?
– U Dzieciątka Jezus, na chirurgicznym.
Po krótkiej naradzie z Małym postanowiliśmy odwiedzić Mańka w szpitalu. Po południu zjawiliśmy się u niego na oddziale chirurgicznym, mimo trudności robionych przez personel szpitala, który wpuszczał tylko po dwie osoby do jednego chorego.
Oddział chirurgiczny – to jedna olbrzymia sala, na której leżało chyba sześćdziesięciu chorych. Szukając Mańka, wzrok mój zatrzymał się na potężnej, gołej klatce piersiowej. „To jest decha” – pomyślałem i…
– Jak się masz. Kozak – odezwał się głos należący do tych olbrzymich piersi.
– Serwus, Władziu! To ty też tutaj?
– Ano, jak widzisz…
– A gdzie leży Maniek?
– O, tam, na tamtym łóżku – pokazał Władek. – Jest już u niego rodzinka – dodał. – Pijani, płaczą…
– A tobie co jest? – zapytałem.
– Idzio posunął mnie kosą w kręgosłup. Nóż się złamał i czubek siedzi. Mają go wyjmować. Teraz już trochę chodzę, jak się trzymam łóżka, bo przez kilka dni nie miałem w ogóle władzy w rękach i nogach.
– Jak to się stało?
– Odgrażał się, więc zapytałem go, co do mnie czuje. Okazało się, że nic, że wszystko w porządku. Więc podałem mu rękę, wykręciłem się, by odejść, i w tym momencie dostałem w plecy.
– Sypnąłeś?
– Nie.
– Odegrasz się?
– Zobaczymy, co będzie mówił. A może on „kota” dostał w głowie? Może mu coś do łba strzeliło i nie wiedział, co robi? Zobaczymy – jak wyjdę… Ale nas jest tu więcej. O, patrz, tam leży Kapusta. Po pijanemu pobił się z bratem, a że nie mógł mu dać rady, to sobie ze złości brzuch nożem rozerżnął. Jak go wieźli na wózku, to śpiewał. Jego już tu dobrze znają… A tam znów leży Mizerny. W Parku Sieleckim w czasie awantury wrzucili go do wody, starł rękę – i zakażenie. A tam Lalo… Chciał pomóc bratu w jakiejś awanturze, wyskoczył pijany z pierwszego piętra i coś mu trzasnęło w kolanie.
– A Maniek sypie?
– Nie. Już dwa razy byli z policji. Maniek mówi, że był pijany i nic nie wie i nie pamięta – kto, co, jak i gdzie. Jeszcze pyta policjantów, co to takiego było. Czekamy na Rudego. Powinni go tu przywieźć za kilka dni, bo go chłopaki znajdą. Jak go przywiozą, to go w nocy zabijemy. Za to, że posunął z tyłu, a właściwie to za to, że nie miał żadnego żalu do Mańka, tylko był napuszczony.
Podeszliśmy do Mańka. Leżał na wznak, ciężko dyszał i krzywił z bólu twarz. Przy łóżku siedziało pięć osób z jego rodziny, wszyscy już dobrze pijani. Maniek, jego brat rodzony i bracia stryjeczni to z zawodu murarze. Matka robiła i sprzedawała sztuczne kwiaty, a bratowa handlowała, czym się dało: rzodkiewkami, owocami lub kwiatami. Rodzina płakała i klęła tego, co go posunął, a Maniek znów złościł się i klął rodzinę za to, że płaczą. Cała heca – wszyscy chorzy i odwiedzający z ciekawością obserwowali to wesołe widowisko. Zauważyłem, że z boku stoi jeszcze dwóch kolegów, Franek i Lutek.
– No, żebym ja go, taka jego… – i tu parę epitetów – drapnęła w swoje ręce, to ja bym mu pokazała, jak się nożem bije! – wołała płacząc bratowa Mańka.
– Co? Śmiejesz się pan? – zwróciła się do mnie, widząc, że się uśmiecham. – Bo pan mnie jeszcze nie znasz! Jak pragnę Boga, dwa tygodnie po dziecku byłam, a jak mi przyszli bić sublokatora, to wzięłam kosę w łapę, otworzyłam drzwi i mówię: „No, wchodźta, który pierwszy?” Myślisz pan, że się który ruszył? Skąd? Bali się.
Podszedłem z Małym do Franka. Ten znów mówi jakby sam do siebie:
– Przyniosłem mu ćwiartkę wódki, ale nie wiem, czy będzie pił. To nic, jak wyjdziemy, to wypijemy sami. Jemu chyba jeszcze dzisiaj lepiej nie dawać. I czego to płaczą? – Franek popatrzył na płaczącą rodzinkę. – Dwie sztuki dostał i zaraz taki szum. Ja dostałem naraz piętnaście i żyję. O, na tamtym łóżku leżałem – powiedział pokazując nam łóżko w kącie sali pod oknem. – Opatrunki to mi robili hurtem… Jakby się cholera umówili. Było ich piętnastu i dostałem piętnaście sztuk. Jak mnie tu przywieźli, to zawołali księdza. I po co? – krzyczałem. – Przecież ja nie mam zamiaru umierać!
W tej chwili na oddział weszli ludzie z policji – dwóch mundurowych, jeden cywilny – i kazali wyjść wszystkim, którzy przyszli w odwiedziny do Mańka. Wyszliśmy i już nie wróciliśmy. W ogrodzie na ławce wypiliśmy we czterech ćwiartkę – i do domu.
W nocy z wtorku na środę pogotowie zabrało z ulicy ciężko pobitego Rudego. Prosił, żeby go nie odwożono do szpitala Dzieciątka Jezus, więc umieszczono go w innym szpitalu.