W takim napięciu przeszedłem ponad sto metrów, a kroki słyszę za sobą wciąż w tej samej odległości. Wreszcie nie wytrzymałem i schyliłem się, żeby podnieść celowo upuszczoną chusteczkę. Spojrzałem pod ręką – i odetchnąłem. To tylko mężczyzna i kobieta, którzy nieśli na plecach duże worki z drzewem. Poczułem, że robi mi się zimno i gorąco. Puściłem się biegiem przed siebie. Wpadłem do kolegi mieszkającego w pobliżu, zostawiłem u niego tryfny majdan i na pożyczonym rowerze pojechałem ostrzec jeszcze jednego.
Wracając do domu, już przy rogu ulicy spotkałem kolegę-harcerza z naszego domu. Wracał z miasta, nie wiedząc nic o niespodziance czekającej go w mieszkaniu. Ostrzegłem go i powiedziałem mu, u kogo byłem. Rozmowa odbywała się w obecności jego młodszego brata, dwunastoletniego chłopaka. Wieczorem dowiedziałem się, że Niemcy tego małego też zabrali.
„Coś nieklawo – pomyślałem. – Chłopak dostanie po pysku i wykapuje, kto ostrzegł brata i innych”. Wywiałem na Mokotów, a następnego dnia dowiedziałem się, że byli i po mnie, lecz mój sąsiad, granatowy policjant, u którego był jeden klucz do mojego mieszkania, wpuścił ich do środka i powiedział, że nie ma mnie już dwa tygodnie w Warszawie, bo pojechałem do rodziny na wieś. Uwierzyli mu, bo to i policjant, i piękne niemieckie nazwisko „Schröder”, i dobra znajomość języka niemieckiego. Dzięki jego interwencji nie zabrali też rodziców tego kolegi, po którego przyszli. Jego młodszego brata też zwolnili, tylko siostry siedziały w obozach koncentracyjnych do końca wojny.
Z całej rodziny tego drugiego przeżyła tylko matka. Ojciec, brat i siostra zginęli w obozach. Ci dwaj, których chcieli aresztować, zgłosili się później sami do władz niemieckich, myśląc, że zwolnione zostaną rodziny. Rozstrzelano ich w Palmirach.
PODRÓŻE KSZTAŁCĄ
Dworzec Wschodni. Pociąg do Chełma odchodzi po godzinie dziesiątej wieczorem. Na peronie tłum ludzi z workami, koszami i tobołami, ktoś dźwiga na plecach rozłożoną podstawę maszyny do szycia. Wszyscy ci ludzie będą wracali jutro w nocy do Warszawy obładowani mięsem, masłem, wędlinami i innymi artykułami spożywczymi, na których można dobrze w Warszawie zarobić. Jeszcze nie podstawiono pociągu. Jednakże ze względu na godzinę policyjną na peronie czeka już tłum pasażerów. Każdy zdenerwowany, bo nie wie, czy dostanie się do wagonu. Wiadomo bowiem, że dla połowy ludzi zebranych na peronie zabraknie miejsc i będą czekali do rana, żeby albo wrócić do domu, albo wtłoczyć się do następnego pociągu.
Dość często jeżdżę tym pociągiem do matki, żeby podrzucić jej trochę forsy i różne drobiazgi, których na wsi było brak, jak: igły, nici czy kamienie do zapalniczek. Wszystko drobne rzeczy, które rozmieszczam po kieszeniach. Miałem większą od innych szansę dostania się do pociągu, bo byłem bez pakunków, które by mi zajmowały ręce.
– Szanowanie dla pana! – ukłonił mi się znajomy handlarz, którego poznałem w jednej z poprzednich podróży.
– Szacunek, kłaniam się nisko! – odpowiedziałem uchylając z fasonem czapki.
– Niech pan wsiada z nami do wagonu, będzie wesoło – zapraszał mój znajomy.
– Będę się starał, ale nie wiem, czy dam radę.
Miałem dużo znajomych, stałych handlarzy, z którymi zawarłem znajomość jeżdżąc dość często na tej trasie. Wiedziałem, że tylko przez przypadek możemy się spotkać w jednym przedziale, bo nie szukałem przecież towarzystwa, tylko dobrego miejsca w wagonie.
Gdy nadchodził czas podstawiania pociągu, na peronie zaczynał się ruch. Ludzie czekali ściśnięci w jedną wielką gromadę tuż przy brzegu peronu. Moja metoda była inna. Szedłem na sam koniec peronu, a gdy podjeżdżał pociąg, skakałem w biegu do wagonu. Nie było to dla mnie trudne, bo przecież ręce miałem wolne, a w takich skokach już od dziecka byłem wytrenowany. Wyskakiwanie i wskakiwanie w biegu do tramwaju lub kolejki dojazdowej to dla mnie „szczeniak”.
Podjeżdża pociąg. Chwyt za rączkę i już stoję na stopniu, a po chwili jako pierwszy wpadam do przedziału. Zanim wpadną inni, ja już będę na półce. Już się pchają. Pierwsi zajmują miejsca siedzące, następni ściskają się między ławkami do granic możliwości. Kto nie ustawi się dobrze, będzie jechał kilka godzin stojąc jedną nogą na podłodze, a drugą na nogach sąsiadów.
Ci, którzy znaleźli się już w wagonie, przyjmowali przeważnie swoją sytuację pogodnie i z humorem. Niemcy nie pozwalali stać na stopniach wagonu, toteż ci, co stali w drzwiach, nogami byli w wagonie, a tułowiem na zewnątrz. Teraz następowała ceremonia zamykania drzwi. Bahnschutze chodzili wzdłuż wagonów i drzwiami dociskali ludzi. Pchnęli raz – nic. Drugi raz – już drzwi trochę dochodzą. Wreszcie za którymś z kolei dociśnięciem drzwi się zamknęły. Gdy jechałem pierwszy raz, usiadłem na ławce. Przy mnie stała kobieta, której nie mogłem dokładnie zobaczyć z powodu panujących w przedziale ciemności.
– Miejsca pani nie ustąpię – powiedziałem do niej po godzinie jazdy – ale jeśli pani chce, to proszę usiąść na moich kolanach.
Babka nie kazała się długo prosić i już po chwili miałem ciężar na kolanach. Po godzinie zaproponowała zmianę. Mimo cholernej „prasy” udało nam się przetasować. Teraz ja siedziałem na jej kolanach, a ona obejmowała mnie w pasie rękami, żeby się wygodniej siedziało. Zmienialiśmy się tak kilka razy. Gdy pociąg dojeżdżał do Lublina, zrobiło się widno na tyle, że mogłem przyjrzeć się swojej wspólniczce od siedzącego miejsca.
Spojrzałem… i zrobiło mi się ciepło w… żołądku. Śliczna, młoda babka. Musiałem zrobić minę głupiego barana, bo patrząc na mnie uśmiechnęła się ironicznie i z politowaniem pokiwała głową. Po półgodzinie byliśmy w Lublinie. Tu wysiadła moja „znajoma”. Zanim wysiadła, przesłała pod moim adresem anielski uśmiech i powiedziała:
– Serdecznie panu dziękuję za dobre serce, ale na drugi raz niech pan będzie mądrzejszy i mniej skromny.
Nic nie odpowiedziałem, bo… zatkało mnie. Nie byłem wcale taki skromny, jak jej się wydawało, a na kolana zaprosiłem nie młodą, ładną dziewczynę, lecz nieznaną, stojącą w tłoku kobietę. A co by było, gdybym był „mniej skromny”, a pasażerka na kolanach okazałaby się paskudną staruchą? Ale naukę na przyszłość dostałem? Dostałem.
Droga powrotna była mniej wygodna. Już z Chełma pociąg wyjeżdżał zatłoczony, a na każdej stacji wsiadało jeszcze wiele osób, wszyscy z naładowanymi workami lub walizkami. Tu stosowałem inną metodę. Na drogę do Warszawy zaopatrywałem się zawsze w „pół kilo” wódki. Do przedziału pchałem się „na duś”, czyli na chama. Wiedziałem, że jeśli otworzę którekolwiek drzwi, usłyszę: „Tu nie ma miejsca”. Znana metoda. W środku ludzie siedzą na ławkach i na workach leżących na podłodze, a w drzwiach stoi dwóch ściśniętych drabów z gębami zakapiorów i na każdej stacji, gdy ktoś otwiera drzwi, mówią: „Nie ma miejsca”. Równocześnie tak świdrują oczami amatora wejścia do przedziału, że ten woli szukać miejsca w innym wagonie.
Mnie oczami nie nastraszyli. Otwieram drzwi, w przejściu ścisk, że nie można palca wsadzić. Mimo to wchodzę po stopniach wyżej z zamiarem wejścia do środka. „Nie ma miejsca” – mówią równocześnie ci od korkowania.
– Dla mnie się jeszcze znajdzie. Jestem szczupły, to się zmieszczę.
– Na pewno nie.
– A na pewno tak – odpowiadam i pcham się w środek.
Jeden odpycha łapami. Złapałem jedną ręką za klapę, a drugą trzymam w kieszeni palta i mówię spokojnie, odpowiednio, po cwaniacku akcentując słowa:
– No, te, lebiega, posuń się, bo ja ciebie posunę albo zostaniemy razem – i znów nura w środek.
Metoda poskutkowała. Żaden nie miał ochoty zostawać na peronie i żeby bagaż sam jechał do Warszawy; no a ton głosu, akcent i ręka w kieszeni dawały do zrozumienia, że może być nieklawo. Ręka w kieszeni to tylko dla pucu, ale przecież nie muszę się chwalić, że mam tam tylko chusteczkę do nosa. Żaden nygus nie uderzy, jeżeli będę wodził mu lewą ręką koło nosa, równocześnie trzymając prawą w kieszeni. Tylko wszystko to trzeba robić na pewniaka, nie wolno się cofać, bo wtedy dopiero można dostać po nosie.