– Tu nie wolno stać i nic mnie więcej nie obchodzi. Jazda stąd, prędzej, bo dam po łbie.
Tu się oszukał. Nie wiedział, że stoi kompania, dla której takie powiedzenie to ostatnie słowo do draki.
– To ty… taki a taki łachmyto, takim „honorem” nas częstujesz? To ty… inny… – i tak dalej – w imieniu „ojczyzny” tak traktujesz porządnych ludzi? To czekaj, zaraz będziesz z tych schodów fruwał.
I tylko dobremu charakterowi w nogach zawdzięczał, że nie zjechał na twarz, ratując się szybką ucieczką. Deszcz ustał i niebawem znaleźliśmy się na ulicy. Wtedy padło pytanie:
– Chłopaki, a jak jutro z komunią, który idzie?
Doszliśmy do wniosku, że nie idzie żaden. Już za dużo nagrzeszyliśmy, a „poprawki” będzie spowiadał nasz ksiądz…
W szkole dowiedzieliśmy się, że ksiądz, któremu uciekł nasz kumpel, pytał każdego, którego spowiadał, czy nie wie, kto mu uciekł. Winowajcę znali wszyscy, ale każdy spowiadający się odpowiadał, że go nie zna, a na następny dzień z czystym sumieniem przystępował do komunii – bo spowiedź spowiedzią, ale charakter przede wszystkim i kapować nie wolno.
PRACA
Radość i święto w rodzinie. Gdy wieczorem wróciłem z ulicy, zastałem w domu zawiadomienie, że pojutrze rano mam zgłosić się do fabryki do pracy. Dla mnie wielka radość. Będę miał wreszcie stałe zajęcie – zarobię chociaż sam dla siebie na ubranie, a może i rodzicom coś jeszcze będę mógł dać. Przecież to państwowa fabryka, a w państwowych podobno płacą lepiej niż w prywatnych. Wiem, jak płacą u prywatnych. Na Czerniakowie była mała wytwórnia prądnic samochodowych, pracujące w niej dziewczęta zarabiały złotówkę dziennie. Była też fabryka guzików, w której zarobek był taki sam i w dodatku praca brudna i w kurzu.
Następnego dnia chwaliłem się wszystkim, że od jutra już idę do pracy. Matka, widząc moją radość, powtarzała tylko:
– Już ty tam narobisz, dwa dni z dzisiejszym. Już ja widzę, jak ty tam będziesz robił. Pewnie zaraz pobijesz kogo i wyrzucą cię z roboty.
Obawa matki wynikała z tego, że ostatnio miałem kilka większych awantur. Przed trzema miesiącami policja zrobiła u nas w domu rewizję w poszukiwaniu broni. Oddałem im sam stary, popsuty pistolet, który leżał na szafie. Sypnął mnie kolega, któremu do głowy uderzyły przeczytane książki. Chciał być Sherlockiem Holmesem i pierwszym jego wyczynem było napuszczenie na mnie swojego wujka, który był wywiadowcą w komisariacie. Od tego wyczynu skończyło się jego życie na dzielnicy. Po pewnym czasie wyprowadzili się do innej dzielnicy. Ale spluwę mi zabrali i ojciec zapłacił karę, którą musiałem później zwrócić z tej części swego zarobku, którą zostawiałem sobie na własne wydatki. Poza tym byłem krnąbrny, uparty i niezdyscyplinowany. Dlatego matka wróżyła mi w fabryce taką „piękną” przyszłość: „Dwa dni z dzisiejszym”.
W nocy poprzedzającej pójście do fabryki budziłem się kilka razy. Bałem się, żeby nie zaspać. Myślałem o tym, co będę robił, w jakim zawodzie i czy będę się jeszcze uczył.
Następnego dnia rano byłem w fabryce pół godziny wcześniej, niż było potrzeba. Robotnicy dopiero zaczynali się schodzić, a urzędnicy przychodzili pół godziny później. Stojąc przy bramie przyglądałem się im z ciekawością i myślałem sobie, że od jutra i ja, tak jak oni, każdego dnia rano wchodzić będę przez tę bramę.
Gdy syrena fabryczna dała sygnał do rozpoczęcia pracy, wszedłem do portierni i pokazałem wezwanie.
– Proszę tu zaczekać – powiedział portier w mundurze po obejrzeniu wezwania. – Biuro będzie czynne dopiero za pół godziny.
Czekałem w portierni. Z nudów i ciekawości oglądałem ogłoszenia dyrekcji, karty kontrolne i zegary do odbijania na karcie kontrolnej godzin wejścia i wyjścia. Gdy czytałem umieszczony w gablotkach regulamin pracy, stanął przy mnie młody chłopiec i też zajął się czytaniem. Po chwili zapytał mnie, co znaczy jeden z punktów regulaminu.
– Kolega może też do przyjęcia? – zapytałem.
– Tak – odpowiedział.
– To zapoznajmy się, może razem będziemy pracowali.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponował mój rozmówca.
– Stasiek mam na imię – powiedziałem, podając mu rękę.
– A ja Heniek.
Więc mam już jednego kolegę – zanim jeszcze zostałem przyjęty. Po godzinie wezwano nas do dyrekcji i załatwiono formalności. Zapytano mnie, w jakim zawodzie chcę pracować.
– Chciałbym być tokarzem – powiedziałem.
– Na razie pójdziesz na pewien czas na oddział radiowy, a jak będzie wolne miejsce na mechanicznym, to będziesz mógł się przenieść.
Woźny zaprowadził nas na oddział. Tam Heńka skierowano do jednego mechanika, mnie do innego.
A więc zacząłem pracę w fabryce. Wszystko mnie ciekawiło i wszystko chciałem wiedzieć. Ale to był pierwszy dzień, trzeba było robić tylko to, co majster kazał. Nitowałem jakieś płytki i szło mi to zupełnie dobrze.
– Posprzątaj narzędzia i zmieć z warsztatu – zwrócił się do mnie mój mechanik kilka minut przed końcem pracy.
Popatrzyłem na niego długo i uważnie.
– Czy nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Warsztat posprzątaj! – powiedział drugi raz.
Wzruszyłem ramionami… i posprzątałem tak, że musiał poprawić. Miałem ochotę powiedzieć mu, że ja nie jestem od tego, żeby po innych sprzątać, ale przypomniałem sobie przepowiednię matki – i powstrzymałem się.
Tak zakończył się mój pierwszy dzień pracy w fabryce.
Następnego dnia kazano mi pracować u innego mechanika. Pracował tam już jeden praktykant – „stary robociarz”, miał osiemnaście lat, był na drugim roku praktyki.
– Władziu! Pokaż mu, co ma robić – rozkazał mechanik, zwracając się do starszego praktykanta.
Ten dał mi robotę, pokazał, jak robić, a później co kilka minut podchodził do mojego stołu i głośno robił uwagi:
– To połóż tak, a to tak! – wołał wyrywając mi z rąk płytki, do których nitami przymocowywałem końcówki. – Jak ty ten młotek trzymasz? Przecież to nie widły. Na wsi się chowałeś, do cholery, czy co?
Zauważyłem, że Władzio specjalnie to robi, żeby popisać się przed innymi, jaki to z niego bojowy chłopak. Krzyczał na mnie i rozglądał się, czy wszyscy na niego patrzą. Pracowałem przy drugim stole, tak że staliśmy do siebie plecami. Ręce mi się trzęsły z wściekłości, ale nie reagowałem na jego docinki, pomny wróżby matki – „dwa dni z dzisiejszym będziesz tam pracował”. Władzio, widząc, że mnie w ten sposób nie wyprowadzi z równowagi, zaszedł od tyłu i wsadził mi na głowę preszpanową rurę. Zasłoniła mi ona oczy i starła skórę na nosie.
Gdy ściągnąłem rurę z głowy, wszyscy pracujący w pobliżu parsknęli śmiechem. Położyłem rurę obok siebie, a rozradowanego Władzia zmierzyłem wieloznacznym spojrzeniem. Po chwili obejrzałem się i widząc, że Władzio stoi schylony nad swoim stołem, podszedłem do niego, wsadziłem mu tę samą rurę na głowę i na dodatek mocno uderzyłem pięścią z wierzchu. Rura wlazła mu na szyję. Szarpał się dłuższą chwilę, zanim udało mu się zdjąć ją z głowy. Skoczył do mnie, by mnie kopnąć. Złapałem go za nogę i powiedziałem cicho:
– Zaczekam na ciebie pod bramą, tu bić się nie będziemy.
Ręce mi się trzęsły, żeby go stuknąć, i wszystko się we mnie gotowało, ale wciąż miałem w pamięci przepowiednię matki… i powstrzymałem się. Nie mogłem doczekać się zakończenia pracy. Robota już mi nie szła, bo myślałem bez przerwy o czekającej mnie rozprawie z Władziem. Uważałem też, żeby mi znów nie urządził nowego kawału.
Pół godziny przed fajerantem złożyłem narzędzia, umyłem się i czekałem na syrenę, która ogłasza zakończenie pracy. Jeden z pierwszych odbiłem w zegarze kartę kontrolną i stojąc obok bramy czekałem na Władzia.
Po jakimś czasie wyszedł, rozejrzał się – ale mnie nie zauważył, bo schowałem się za grupę robotników. Poszedłem za nim. Gdy oddaliliśmy się od fabryki na znaczną odległość, stanąłem mu przed nosem.
– Teraz bądź mocny – powiedziałem i uderzyłem go pięścią w nos.