Po krótkiej wymianie ciosów trafiłem solidnie głową i Władzio usiadł na ziemi, z rozklepanego nosa lała się krew.
– Może jeszcze będziesz chciał się ze mną bić? – zapytał mnie Władzio następnego dnia rano, gdy tylko wszedłem na oddział.
– Ja z tobą draki nie szukam – odpowiedziałem mu cicho, tak żeby nikt nie słyszał. – Ale jak się nie odczepisz, to posunę gdzieś w kącie i sam diabeł ci nie odbierze.
Od mechanika, do którego tego dnia mnie przydzielono, dowiedziałem się, że Władzio jest taki mocny, bo ma wujka brygadzistę. Mówiąc to mechanik wskazał mi faceta pracującego w końcu hali. Wkrótce sam się o tym przekonałem, bo gdy przechodziłem obok niego, ten zawołał mnie i pyta:
– Podobno wczoraj pobiłeś Władzia?
– Pokazałem mu tylko, że mogę go pobić. Ale jak się ode mnie nie odczepi, to wtedy mu dopiero naprawdę wleję.
– Podobno powiedziałeś, że go posuniesz nożem? No to uważaj, żebym ja ciebie nie posunął.
– Ja bym raczej panu radził uważać – odpowiedziałem spokojnie – bo i pan może oberwać.
– Ach, ty szczeniaku, psia twoja mać! Żebym ja ciebie nie nastraszył! Patrzcie go, cholerę, szczeniaka, on mi tu groził będzie! – krzyczał ze złością.
A ja, zadowolony, że się bojowo odszczeknąłem, poszedłem do swojego warsztatu. Bałem się trochę, żeby nie naskarżył na mnie kierownikowi. W każdym razie był to już trzeci dzień pracy – a matka przepowiadała, że tylko dwa dni będę pracował.
Po tygodniu zauważyłem, że wuj Władzia rozmawiając z kierownikiem oddziału pokazuje mnie palcem. „Oho! – pomyślałem. – Coś nieklawo. Pewnie skarży na mnie. Ale dlaczego dopiero po tygodniu? Będę robił zaparte – nie przyznam się. Świadkowie słyszeli tylko, że on mnie klął, nie ja jego”.
Podeszli razem, a kierownik zwracając się do mnie powiedział:
– Będziesz pracował u pana Stefana. Chyba już znasz pana Helmuta? – dodał.
– Znam – odpowiedziałem grzecznie, a w duchu sobie pomyślałem: „Chcesz się pewnie, frajerze, odegrać, ale jeszcze zobaczymy, kto kogo. Jeśli wyrzucą z pracy – to już ty mnie wtedy do śmierci popamiętasz”.
U Helmuta pracuję już kilka miesięcy. Stosunki między nami są bez przerwy naprężone. Bez przerwy tkwi we mnie uczucie, że on chce się odegrać za pobicie Władzia i za to, że mu się odszczeknąłem. On natomiast nigdy nie poruszył jeszcze tego tematu, ale i niewielką zwraca na mnie uwagę. Daje mi do wykonania robotę i poza tym się do mnie nie wtrąca, od czasu do czasu zagląda tylko, ile już zrobiłem. A ja pracuję tak, żeby się przypadkiem nie przemęczyć i żeby Helmut nie pomyślał o mnie, że pracuję z całym zapałem.
W brygadzie naszej jest brygadzista, dwóch mechaników, praktykanta trzecim roku praktyki i ja, na pierwszym roku praktyki. Pracujemy przy dwóch długich stołach. Stefan Helmut oraz młodzi mechanicy, Jan i Czesław, przy jednym stole. A Marian i ja przy drugim. W ten sposób podczas pracy jesteśmy do naszych majstrów odwróceni tyłem.
Jak nie miałem chęci do roboty, to wybierałem się na obchód fabryki. Najbardziej interesowały mnie oddziały mechaniczne i narzędziownia. Pewnego dnia stałem przy warsztacie kolegi na oddziale narzędziowym. On pracował, a ja z ciekawością przyglądałem się jego robocie.
– Co ty tu robisz? – zapytał ktoś nagle za moimi plecami. Obejrzałem się. Za mną stał jakiś starszy facet, porządnie ubrany, bez roboczego fartucha. Popatrzyłem chwilę na niego i nie odpowiedziałem nic, tylko znów odwróciłem się do kolegi.
– Do ciebie mówię, nie słyszysz? – wrzasnął teraz już ze złością tamten. – Co tu robisz, pytam jeszcze raz.
– Jak panu powiem, że łapię ryby, to mi pan i tak nie uwierzy – odpowiedziałem zadowolony, że facetowi przygadałem.
– Jazda stąd! – wrzasnął. – Już cię tu nie ma!
„Oho! – pomyślałem – jak tak głośno krzyczy, to pewnie musi być jakaś ważna figura”. Więc już bez słowa, jak najszybciej ulotniłem się stamtąd.
Gdy przyszedłem do siebie na oddział, Helmut zapytał, gdzie byłem tak długo.
– W ustępie – odpowiedziałem.
To była moja stała odpowiedź na jego pytanie: „Gdzie byłeś?” Po kilku minutach znów poszedłem do narzędziowni, żeby dowiedzieć się, co to była za figura, ten, co tak na mnie głośno krzyczał.
– Ale byłbyś wpadł – powiedział kolega, gdy znów przy nim stanąłem. – Miałeś szczęście, że szybko uciekłeś. To był naczelnik warsztatów, kawał świni. Wołał za tobą, a mnie pytał, kto ty jesteś i na którym oddziale pracujesz. Powiedziałem mu, że ciebie nie znam. Ale teraz to już uciekaj, bo jak będzie wracał i zobaczy, że znów przy mnie stoisz, to możemy się obaj mieć nieklawo.
„To już mam jednego z ważnych, którego będę się musiał strzec – pomyślałem bez żadnego jednak strachu. – Muszę uważać, żeby się na niego nie nadziać”.
– Gdzie byłeś? – zapytał znowu Helmut, gdy wróciłem na swój oddział.
– W ustępie – odpowiedziałem jak zawsze.
Gdy trzeba było wykonać jakąś pilną pracę, Helmut nie dawał jej mnie, tylko Marianowi, bo wiedział, że ja tej roboty na czas nie wykonam. Czasem denerwował się i wymyślał mi, że za mało pracuję. Nie odpowiadałem wtedy nic, tylko patrzyłem na niego ze złośliwym uśmiechem, doprowadzając go tym do jeszcze większej złości. Zastanawiałem się niejeden raz, co będzie, gdy poskarży się na mnie, że ja prawie nic nie robię. Z fabryki mnie nie wyrzucą, w najgorszym razie każą robić za karę brudną robotę – taką na przykład robotą było czyszczenie maszyn znajdujących się na naszym oddziale – i przeniosą do innej brygady, a mnie przecież tylko o to chodziło. Sam nie mogłem iść do kierownika i prosić o przeniesienie, bo przecież nie mógłbym powiedzieć o tym, że między nami idzie cicha walka, ani o przyczynach tej walki.
– Niech mnie pan od siebie wyrzuci – mówiłem mu zawsze, gdy krzyczał, że ja za wolno pracuję. – Przecież pan wie, że ja nie chcę u pana pracować.
Pilnowałem się tylko, żeby nie dać się wyprowadzić z równowagi, bo mógłbym mu posiać „wiązankę” albo nawet uderzyć, a wtedy już byłby powód do wyrzucenia mnie z pracy.
Helmut każdemu, kto do niego przychodził, opowiadał, jak to ja pracuję i jaki to ze mnie dobry robotnik.
– Stasio – mówił – kochany chłopak, co dziesięć minut na piętnaście minut s… chodzi.
Mówił to głośno, żebym i ja słyszał.
– Albo niech pan patrzy – zwracał się do takiego gościa, prowadząc go do mojej roboty. – To, co jest w tej skrzynce, można zrobić przez trzy dni. A on robi to już dwa tygodnie. Na długo ci tej roboty starczy? – pytał niby poważnie, ale kpiąco.
– Za trzy, cztery dni powinienem skończyć – odpowiadałem z uśmiechem i takim samym tonem.
– Tak wygląda jego praca – mówił Helmut dalej do swego kolegi. – Gdyby nie było u mnie Mariana, to musiałbym sam nawijać cewki, bo on robi mi trzy. cztery cewki dziennie, podczas gdy Marian robi w tym czasie dziesięć.
A ja faktycznie tak te cewki nawijałem. Były to cewki do tworników maszyn wytwarzających wysokie napięcie. Cewki nawijałem z całą świadomością odpowiedzialności za tę pracę, bo wystarczyła mała niedokładność i można było spalić twornik, który Helmut, jako jedyny w fabryce specjalista od maszyn wysokiego napięcia, uzwajał kilkanaście dni. Ale robiłem wolno. Chciałem raz sprawdzić, ile minut będę nawijał cewkę, jeśli będę to robił uczciwie i dokładnie. Zrobiłem w ciągu dwudziestu minut. „To Marian też markierant – pomyślałem – bo on robi dziesięć cewek przez osiem godzin”.
Upór mój powoli zaczął słabnąć. Jeżeli jednak wciąż jeszcze pracowałem wolno – to już raczej z przyzwyczajenia. Wydawało mi się, że nie honor byłby dla mnie zmieniać swój stosunek do pracy, bo Helmut będzie myślał, że złamał mnie swoimi wymysłami i podśmiewaniem się ze mnie. Czułem jednak do niego coraz większą sympatię. Przecież każdy inny dawno już by cholery dostał i wyrzucił mnie na zbity pysk od siebie, żeby i inni też pomęczyli się troszeczkę z takim jak ja nagniotkiem. Wkrótce zacząłem się po prostu źle czuć w swojej roli. „Weź się, Stasiu, uczciwie za robotę – mówiłem w duchu sam do siebie. – Chłop wart tego, żeby mu uczciwie pracować”. „Trzymaj się twardo, nie daj się złamać – wciskała się do głowy inna myśl – bo będzie się później z ciebie śmiał, że jednak on wygrał wojnę”. Pewnego dnia, gdy Helmut z meldunkami poszedł do działu kontroli, wpadł do nas młody inżynier. Widać było, że ma jakąś pilną sprawę.