– Gdzie Helmut? – zawołał już z daleka.
Mnie się nie spieszyło, więc popatrzyłem na niego i nic nie odpowiadam.
– Gdzie Helmut? – zapytał znów zwracając się już bezpośrednio do mnie.
– P a n Helmut poszedł do kontroli – odpowiedziałem wolno i tak głośno, żeby słyszeli robotnicy pracujący przy innych warsztatach. – Pan Helmut powiedział, że za pół godziny wróci.
Słowo „pan” specjalnie mocno akcentowałem – żeby zrozumiał, że może dla niektórych jest on Helmut, ale dla niego to – pan Helmut. Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł nie powiedziawszy słowa. Gdy Helmut wrócił, koledzy powtórzyli mu, jak „obciąłem” zarozumiałego inżynierka. Popatrzył wtedy na mnie i powiedział zadowolony:
– Dobrze zrobiłeś. Taki smarkacz myśli, że jak jest inżynierem, to wolno mu pomiatać robotnikami. Dla takich robotnik to nie człowiek. Poprzyglądaj im się, czy który z nich poda kiedy rękę robotnikowi. Nie poda żaden. Tylko widzisz – mówił – nam wcale na tym nie zależy. Oni się wynoszą, a my ich lekceważymy.
Mówił do mnie poważnie, jak do młodszego kolegi, a nie jak majster do praktykanta na pierwszym roku praktyki. Ciągnęło mnie do niego coraz bardziej. Czułem wyraźnie, że nie ma zamiaru odgryzać się na mnie, bo przecież miał już wiele okazji, a mimo to nigdy na mnie nie naskarżył. Ale co robić, żeby wyjść z honorem z tej sytuacji? Wreszcie przyszła okazja, przypadek, który całkowicie zmienił nasz wzajemny stosunek.
Przyniesiono nam na warsztat popsuty przyrząd elektrotechniczny zagranicznej
produkcji. Duża cewka, umieszczona w środku przyrządu, była przepalona, należało ją wyjąć i nawinąć nową.
– Niech pan tylko uważa, żeby czegoś nie popsuć – powiedział Helmutowi inżynier, który przyniósł przyrząd – bo u nas nie ma części zamiennych. Gdyby się coś zepsuło, musielibyśmy sprowadzać z Anglii.
Następnego dnia Helmut zabrał się do roboty. Pozdejmował ścianki osłaniające, przeciął popsutą cewkę i cążkami wyciągał pojedynczo druty.
Ilość wyciągniętych drutów zapisywał na kartce, by móc później nawinąć taką samą ilość. Do naszej brygady często przychodzili robotnicy z innych grup, żeby pogadać z Helmutem o polityce. Tego dnia też przyszedł mechanik z innego działu. Rozmawiali, a Helmut wyciągał cążkami druty. W pewnym momencie, gdy drut stawiał opór, pociągnął mocniej, cążki się obsunęły… i złamały część przyrządu.
Helmut zdenerwował się, obejrzał złamaną część i poszedł do specjalisty od przyrządów dowiedzieć się, czy to się da naprawić. Tamten przyszedł, obejrzał i mówi, że nic nie można zrobić, bo to jest specjalny stop, którego u nas nie ma, i że koniecznie musi być część oryginalna.
Żal mi się go zrobiło, bo widziałem, jak strasznie się zdenerwował. Przecież dla niego to był cios. Mechanik najwyższej klasy, z najwyższą stawką, jaką można było mieć w fabryce – i raptem taka kompromitacja. W dodatku inżynier ostrzegał, żeby robić ostrożnie, że nie ma części zamiennych – a uszkodzenie nastąpiło tylko przez zwykłą nieostrożność.
Gdy Helmut znów wyszedł, usiadłem na jego stołku i z ciekawością oglądałem wnętrze nie znanego mi przyrządu. Po chwili stanął obok mnie inżynier, który przyniósł przyrząd. Popatrzył i zzieleniał z wściekłości.
– Kto to zrobił? – wrzasnął wskazując palcem złamaną część.
– Ja – odpowiedziałem bez chwili namysłu, niby zdziwiony, że on nie domyślił się tego, widząc, że siedzę nad przyrządem.
– Czy ty wiesz, coś ty zrobił? – wydarł się jeszcze głośniej, tak że zwrócił na nas uwagę wszystkich pracujących.
– Przecież ja tego nie zrobiłem celowo – tłumaczę się spokojnie.
– Jak pan mógł dać to chłopakowi do roboty? – wrzasnął inżynier na Helmuta, który w tym momencie podszedł do nas.
– Pan Helmut wcale nie kazał mi tego robić – zacząłem mówić szybko, zanim on zdążył cośkolwiek powiedzieć. – Jak pan Helmut wyszedł, to ja sam do tego usiadłem i niechcący zawadziłem cążkami.
– Ach, ty szczeniaku, psia twoja mać! – krzyknął na mnie Helmut. – Czy już nie miałeś nic innego do roboty? Czy nie mówiłem, żeby nikt tego nie ruszał?
– Nie słyszałem, żeby pan mówił – broniłem się słabo. – Jakbym słyszał, to przecież bym nie ruszał.
Helmut wciąż krzyczał na mnie, czerwony z pasji. Jak on to ślicznie robił! Jak koncertowo wszedł w nową sytuację! Przyszedł kierownik oddziału i majster. Teraz już Helmut nie wymyślał, tylko tłumaczył mnie.
– Dobry chłopak – mówi – chętny do roboty, jestem z niego bardzo zadowolony. Nie wiem, co mu do łba strzeliło, żeby się brać do takiej odpowiedzialnej roboty. Przecież to jest robota dla starego remiechy.
– Za karę będziesz przez miesiąc czyścił maszyny – zdecydował kierownik oddziału. – Odechce ci się brać do nie swojej roboty.
Od tego dnia codziennie do południa pracowałem w swojej brygadzie, a po południu brałem szmaty, oliwę i czyściłem maszyny.
– Co ci strzeliło do głowy – zapytał mnie Helmut, gdy już się wszyscy rozeszli – żeby brać na siebie nie swoją winę? Chyba nie masz do mnie żalu, że ci tak nawymyślałem, ale przecież rozumiesz, że nie mogłem inaczej. A teraz jeszcze musisz maszyny czyścić przez miesiąc.
– Pamiętam, jak pan kiedyś mówił – odpowiedziałem – że przez tyle lat pracy w fabryce jeszcze nie było wypadku, żeby pan nawalił jaką robotę. Chyba nie byłoby panu przyjemnie stracić opinię dobrego fachowca? A mnie przecież nic nie mogą zrobić, bo ja jestem praktykantem na pierwszym roku i nie odpowiadam za robotę. Ukarali mnie, każą czyścić maszyny – to będę czyścił. Ale za to zarobiłem na opinię dobrego chłopaka i chętnego do roboty. Teraz jak pan nawet kiedy poskarży na mnie, że za mało robię, to wyjdzie niepoważnie i mogą panu nie uwierzyć.
– A czy ja kiedy skarżyłem się na ciebie? – zapytał Helmut.
– Jeszcze nie – odpowiedziałem – ale przecież pan wziął mnie do siebie po to, żeby odegrać się za to, że Władkowi zagroziłem kosą. A i panu też wtedy troszkę za dużo powiedziałem.
– Jaki ty jesteś głupi – odpowiedział. – Niby cwaniak, a takiś głupi, że nic nie zrozumiałeś, chociaż jesteś już u mnie kilka miesięcy. Przecież ja ciebie tylko dlatego wziąłem do siebie, bo wiedziałem, że z takim charakterkiem, jak trafisz do jakiego drania, to długo pracować nie będziesz. A na Władziu wcale mi nie zależy. Chociaż to mój siostrzeniec, ale głupiec i nie zaszkodzi mu to, że dostał po pysku… Ale jak przyszedł do mnie poskarżyć się, wtedy dopiero przyjrzałem się tobie dobrze. Miałeś na sobie spodnie z
brata – nogawki na dole jaśniejsze, bo odpuszczane – taka sama stara marynarka z łatami na łokciach, koszulka gimnastyczna z dużym wycięciem na piersiach i do tego wszystkiego ta jaskrawa czapka w kratę! Szkoda, że ty tego nie możesz zobaczyć – przestraszyłbyś się sam siebie! Po takim ubraniu od razu wiadomo, że w domu się nie przelewa, a jak podskoczysz do kogo raz i drugi, to wyrzucą z pracy, a do fabryki nie tak łatwo się dostać. Przecież inny na moim miejscu – mówił dalej Helmut – już dawno przepędziłby ciebie. Daliby innego chłopaka i miałbym spokój. Ale swoja drogą, charakterek to ty masz. Z jednej strony uparty jak osioł, a teraz znów sam siebie skazujesz na karę, mimo że mnie nienawidzisz.
– No, nie – odpowiedziałem dopiero teraz – nie mogę powiedzieć, że aż nienawidzą. Myślałem tylko, że pan chce się odegrać, i zawsze się tego doszukiwałem. A to, że wziąłem winę na siebie, nie jest moją zasługą. Wcale o tym nie myślałem. Zrobiłem to przez zwykłą przekorę. Jak inżynier wydarł na mnie mordę, to żeby go bardziej zezłościć, powiedziałem, że to ja zrobiłem. A czyszczenie maszyn nie jest dla mnie tragedią.
Pierwszy raz rozmawiał wtedy ze mną prawie jak z równym sobie. Nie traktował mnie jak złośliwego szczeniaka, lecz jak dorosłego mężczyznę, co mnie bardziej jeszcze do niego przyciągnęło. To, co powiedziałem o przyjęciu na siebie winy, tylko częściowo było prawdą, bo przecież było mi go żal, gdy widziałem, jak się zdenerwował.
Przez kilka następnych dni codziennie rano – bo od obiadu czyściłem te maszyny – Helmut siadał przy mnie i ostrożnie wypytywał o sprawy domowe i otoczenie, w którym przebywałem. Opowiadałem więc o warunkach, w jakich żyłem. Że ojciec pracuje, ale dużo pije. Że mam młodszą siostrę i o pięć lat starszego brata. Że brat miał siedemnaście lat, gdy wyprowadził się z domu. Mój brat miał piętnaście lat, gdy zaczął pracować jako kuchcik w restauracji. Praca dwadzieścia cztery godziny i dwadzieścia cztery godziny wolne. Po prawie dwu latach takiej pracy zapadł na zdrowiu – okazało się, że to początek gruźlicy. Później kilka miesięcy był bez pracy, a że w domu już było ciasno i nie chciał być rodzicom ciężarem, przyjął pracę na wsi, u brata matki, który był sekretarzem gminy. Zarabiał pięćdziesiąt złotych miesięcznie, które oddawał na utrzymanie i mieszkanie.