– Proszę bilety do kontroli – usłyszałem za plecami głos konduktora. Podałem swój bilet do kontroli, a panienka szuka wszędzie i nie może znaleźć swojego biletu.
– Ja, proszę pana, kupiłam bilet – tłumaczy się kontrolerowi – ale nie pamiętam, gdzie go włożyłam. Teraz nie wiem, czy znajdę, bo już się zdenerwowałam.
– Pamiętam, że dawałem tej pani bilet – wtrącił konduktor. – Wsiadła na przystanku przy Saskiej Kępie.
– Tym razem nie zapiszę pani kary – powiedział kontroler patrząc na zaczerwienioną i zdenerwowaną panienkę – ale na przyszłość proszę dobrze pilnować biletu.
– To jest pani bilet, proszę – powiedziałem po wyjściu kontrolera, kładąc swój bilet na parapecie okna.
– Jak to? – zapytała i położyła bilet, który już trzymała w ręku.
– Leżał na podłodze – odpowiedziałem.
– To dlaczego pan nie oddał mi go wtedy, gdy był kontroler?
– Bo ja podałem go do kontroli jako swój bilet. Ja jadę na gapę – dodałem. – Teraz już mi nie jest potrzebny.
– I mnie też nie, bo zaraz wysiadam.
Podnieśliśmy się równocześnie, szykując się do wysiadania.
– Pani, widzę, na bal? – zapytałem odważnie. – Czy można wiedzieć, gdzie?
– Na żaden bal, do domu jadę, będę miała bal w łóżku.
– W takim stroju i o tej porze do domu? – zapytałem zdziwiony.
– Bo mi towarzystwo uciekło. Umówiliśmy się u koleżanki, spóźniłam się i wszyscy już wyszli z domu. Nie wiem, dokąd…
Wysiedliśmy z tramwaju i rozmawiając stanęliśmy na chodniku.
– To musi być strasznie przykre – ciągnąłem dalej swoją gadkę – gdy człowiek szykuje się na zabawę, a w rezultacie prześpi noc w domu.
– Nic na to nie poradzę, sama przecież nie pójdę.
– Nie chcę pani obrazić – walę już teraz na całego – ale mam dwa bilety wstępu na bal, o, tu, bliziutko, tylko kilka kroków. Złożyły się pewne powody, dla których nie mogła pójść panienka, z którą się umówiłem, a sam też nie pójdę. Jesteśmy w jednakowej sytuacji. Zapewniam, że nie będę pani krępował swoją osobą – kuję dalej na gorąco – zatańczymy ze trzy kawałki, może tam będą pani znajomi, może pozna pani kogoś, kto będzie bardziej pani odpowiadał… Ja żadnej pretensji wnosić nie będę.
Panienka broni się coraz słabiej, wreszcie wytacza ostatni argument.
– Ale, proszę pana, przecież ja pana wcale nie znam.
– No, to możemy się zapoznać – odpowiedziałem. Tu z fasonem zdjąłem kapelusz, rękawice i ściskając dziewczynie rączkę, przedstawiłem się. W tym momencie przypomniałem sobie, że zaledwie przed półgodziną wypowiadałem tę samą formułę, ale w jakże innych okolicznościach!
Bawiliśmy się razem całą noc.
Rano dowiedziałem się od niej, że jest córką właściciela masarni i dużego sklepu z wędlinami, że zajmują w Alejach Jerozolimskich pięciopokojowe mieszkanie, a ona sama jest studentką na pierwszym roku medycyny.
Gdy żegnaliśmy się pod bramą domu, w którym mieszkała, podała mi swój dokładny adres i numer telefonu i zobowiązała mnie, że w następną niedzielę wieczorem muszę koniecznie przyjść do niej.
– Niech się pan niczego nie obawia – powiedziała – u nas w każdą niedzielę schodzi się młodzież. Koledzy brata, moje koleżanki, mamy w domu pianino, radio, patefon…
Nie poszedłem. Nie poszedłem też więcej do Irenki. Boso, ale w ostrogach. Ciapciaki – chociaż uważają się za lepszą sferę. Niecharakterne towarzystwo.
SZKOŁA ZAWODOWA
Każdy pracujący chłopak musiał obowiązkowo do ukończenia osiemnastu lat chodzić do szkoły zawodowej. Nieważne było, czy zdawał na następny kurs. Nieważne było, czy się uczył i jak się uczył. Ważne było, że w specjalnej kontrolce obecności był stempel „obecny” lub krzyżyk w dni wolne od lekcji. Wolne dni to środa i sobota. Kontrolki sprawdzane były w fabrykach raz w miesiącu przez urzędnika biura personalnego. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie stempel z krzyżykiem i w końcu miesiąca przystawiałem w kratkach tych dni, kiedy nie byłem w szkole.
Chociaż pracę w fabryce rozpocząłem w końcu kwietnia, jeszcze w tym roku szkolnym musiałem zapisać się do miejskiej szkoły zawodowej i chodzić do niej przez maj i czerwiec. Przypuszczam, że celem szkoły było zająć czymś młodych chłopaków, żeby wieczorami nie bałaganili na ulicach. Ci, co byli w szkole, nie stali na ulicach, ale za to całą kupą rozrabiali w szkole. Na lekcjach nikt nie uważał, każdy robił, co chciał, chłopaki łazili po klasie, rozmawiali, a profesor przy tablicy spokojnie omawiał lekcję. Były wykłady, które nas interesowały, na przykład materiałoznawstwo i rysunki techniczne. Ale z tych przedmiotów mieliśmy tylko po jednym wykładzie w tygodniu. Inne przedmioty, które nam wykładano, to: język polski, matematyka, historia, geografia i religia – a wszystko na poziomie szkoły podstawowej. A przecież do pracy w fabryce nie przyjęli nikogo, jeśli nie miał ukończonej szkoły powszechnej. W dodatku do tej szkoły chodzili chłopcy pracujący w różnych zawodach, a więc: ślusarze, stolarze, tokarze, szlifierze, frezerzy, elektrycy i wszelka inna „swołocz”. I taka szkoła nosiła nazwę „szkoły zawodowej”. Zapisałem się do szkoły na ulicy Nowowiejskiej i chodziłem do niej do końca roku szkolnego. Nie uczyłem się wcale, bo wiedziałem, że nie zdam na następny kurs, a chodzić i tak muszę przez dwa lata. Przez te dwa miesiące nikt mnie o nic nie pytał. Pod koniec roku szkołę „rozparcelowano” i wtedy zostałem przesłany do szkoły na Mokotowie. Tu dopiero dobrała się granda. Większość to chłopaki z Mokotowa. Z naszej ulicy chodziłem tylko ja. Cała ferajna chłopaków pracujących chodziła do szkoły na Czerniakowską.
Chodziłem już dwa miesiące i wszystko było klawo, to znaczy, że wykłady się odbywały, a ja się nic nie uczyłem. Po dwóch miesiącach nastąpiła „draka” z chłopakami z Mokotowa. Przed rozpoczęciem lekcji jeden mocno łobuzowaty chłopak chciał zabrać coś siłą drugiemu z kieszeni, a tamten skulił się pod ścianą, trzymając ręce w kieszeniach. Wtedy doskoczył drugi i razem zaczęli bić tego skulonego. Wpadłem w środek i odepchnąłem bijących. Wtedy jeden z nich skoczył na mnie. Stuknąłem pięścią w nos – usiadł. Skoczył jeszcze raz – i znów usiadł. Wreszcie odszedł z rozbitym nosem wołając:
– Czekaj… twoja mać, ja się jeszcze odegram!
Gdy po pierwszej lekcji wyszedłem na korytarz, podeszło do mnie dwóch starszych chłopaków.
– To ten – powiedział jeden z nich pokazując na mnie palcem. „Aha! – pomyślałem – napuścił na mnie mocniejszych. Cóż, trudno, będzie wojna, przeciągniemy się troszeczkę”.
Gdy ci mnie obejrzeli, przyszedł inny, odsunął tamtych za siebie mówiąc:
– Ten szczeniak? Nie wtrącajcie się, ja go sam obrobię. – Popatrzył na mnie zimno i uśmiechając się ironicznie zapytał: – Ty, mocny, podobno ty się nikogo nie boisz?
– Ja z tobą draki nie szukam, ale jak koniecznie chcesz, to ja się nie odkazuję – odpowiedziałem, a cały naprężyłem się w napięciu, z której strony otrzymam pierwsze uderzenie.
– Wal go w mordę, co z nim będziesz gadał! – wrzasnął jeden z przeciwników. I wtedy ten najważniejszy odchylił się do tyłu, by zadać mi cios.
W tym momencie strzeliłem łbem w jego twarz. Potoczył się do tyłu, wpadł na ścianę i usiadł. Skoczyło do mnie dwóch pozostałych i rozpoczęła się wymiana ciosów pięściami. W pewnym momencie jeden z nich ustawił mi się dobrze na łeb. Stuknąłem – i ten też już siedzi. W tym czasie nadbiegli inni z pomocą. Wtedy nogi za pas i drapas. Uciekłem korytarzem, wpadłem do kancelarii, a oni wszyscy za mną.
– Co się tu dzieje? – pyta kierownik szkoły.
– Nic, tylko musimy mu dolać – odpowiedział jeden z przeciwników wskazując na mnie. Rzucili się do mnie, ale profesorowie rozdzielili nas. Gdy nie chcieli opuścić kancelarii, kierownik podszedł do telefonu, żeby zadzwonić po policję. Wtedy z wymyślaniem, klnąc i odgrażając się, zaczęli powoli wychodzić.
W czasie drugiej przerwy nie wyszedłem na korytarz. Co chwilę otwierały się drzwi i za każdym razem ktoś inny przychodził mnie oglądać, zawiadamiając przy okazji, jakie to przyjemności mnie czekają: połamanie żeber, z nosa zrobią balię, zęby wybiją i jeszcze kupę innych rzeczy mi obiecali.