I znów padło pytanie:
– A pan z jakiej rodziny pochodzi?
Przez cały czas rozmowy o rodzinach i pochodzeniu byłem tylko niemym słuchaczem, więc też odpowiedziałem już ze złością:
– Ja pochodzę z tych gorszych, co to mają zwyczajną, czerwoną krew. A w ogóle to mnie ciotka z litości urodziła, bo matka tego dnia robiła duże pranie i nie miała czasu na rodzenie.
Tym razem towarzystwo połapało się, że sobie pokpiwam z nich. Po krótkiej konsternacji młodzieniec zaczął opowiadać, jaki to z niego bohater, jak to on nikogo się nie boi. Że w szkole to wszyscy się jego bali, że ma kolegę – bohatera, który jest jeszcze bardziej bojowy. Nie widzi takiego, który dałby radę jego koledze.
W tym czasie mamusia podała na stół herbatę i ciasteczka.
– Pan bił się już kiedy? – zapytał mnie towarzysz Lilki.
– Owszem, z siostrą – odpowiedziałem – ale tylko dlatego, że jest dużo młodsza i wiem, że dam jej radę.
– A z kolegami nie bił się pan nigdy?
– Nie – odpowiedziałem. – Mamusia mi nie pozwala. To nieładnie bić się z kolegami. Co innego pobić się z wrogiem – ale tego też nie robię, bo podobno tylko łobuzy się biją.
Wreszcie powiedziałem, po co przyszedłem. Irenką bardzo się ucieszyła, ale zastrzegła, że nie wie, czy będzie mogła pójść, bo rodzice jeszcze jej samej na zabawy nie puszczają.
„U nas takie dziewczynki już puszczają się same” – pomyślałem. A głośno powiedziałem, że trzeba chyba spróbować poprosić mamę. Mama z początku nie chciała się zgodzić, dopiero gdy obiecałem, że nie będzie wódki, że przypilnuję, by spocona nie wychodziła na zimne powietrze, i po zabawie oddam Irenkę mamusi do rąk własnych – uległa.
Umówiliśmy się, że przyjadę po Irenkę w sobotę wieczorem. Po chwili Lilka ze swoim kawalerem pożegnali się i wyszli.
Kończyłem już swoją herbatę, gdy do pokoju weszła mama mówiąc:
– To tak zawsze jest: przyjdą, obeżrą, zostawią bałagan i pójdą sobie. A ja przez nich mam tylko robotę.
Poczułem, że herbata, którą miałem w ustach, stanęła mi w gardle, i pomyślałem, że jeśli nawet przyjdę tu jeszcze kiedykolwiek, to źdźbła jedzenia nie wezmę do gęby.
W sobotę wieczorem, wysztyftowany na sto dwa, zjawiłem się u Irenki. Nie była jeszcze ubrana do wyjścia, ale zauważyłem, że balowa suknia leży rozłożona na tapczanie.
– Musimy jeszcze zaczekać pół godziny – powiedziała Irenką widząc moje zdziwione spojrzenie. – Czekam na pantofle, które oddałam do szewca, powinni je już przynieść. Niech pan tu posiedzi, a ja będę się przebierała.
Usiadłem na fotelu i zająłem się przeglądaniem czasopism, których sporo leżało na stole.
Gdy po kilku minutach Irenką weszła do pokoju, by zabrać sukienkę, przyszedł chłopiec, który przyniósł pantofle od szewca. Razem z nim wszedł młodzieniec, mniej więcej w moim wieku, mógł mieć około dwudziestu lat. Przez otwarte drzwi widziałem, jak w przedpokoju wieszał palto i kapelusz. Teraz wszedł do pokoju i nie witając się z nikim, zaśpiewał coś półgłosem, zakończył zwariowanym stepem, gestykulując podszedł tanecznym krokiem do Irenki i odezwał się teatralnym głosem:
– Panno Irenko, pani dzisiaj idzie ze mną na zabawę.
„Nowe hrabiowskie dziecko – pomyślałem – nawet na mnie nie spojrzał”. Popatrzyłem na niego: czarny garnitur, elegancka koszula, krawat z wielką główką, pewny siebie. Giganciak, sztuczny cwaniak – takie było moje rozpoznanie.
– Nie mogę iść z panem, bo umówiłam się już z kimś innym – odpowiedziała mu Irenka.
– Niemożliwe! Przecież ja pani przysłałem zaproszenie.
– Ale ze mną się pan nie umawiał. Zaproszenie oddałam koledze.
– Nic nie szkodzi, ja mam zaproszenie i pani pójdzie ze mną.
– Ale ja z panem nie chcę iść! – już ze złością odpowiedziała Irenka. – A zresztą najlepiej będzie, jeśli się pan zapyta mamusi.
– To jest właśnie ten bohater, o którym mówił kolega – powiedziała Irenka, gdy facet wyszedł do innego pokoju rozmawiać z mamusią. – Niech pan się w ogóle nie odzywa, bo mógłby pana pobić. I tak nie jestem pewna, czy go nie nasłał chłopak Lilki. Tylko on wiedział, kiedy pan przyjdzie i że mamy iść na zabawę – i Irenka wyszła z suknią z pokoju.
– Dobrze, będę siedział cicho – odpowiedziałem. – Nic nie będę mówił. „Jak to ciężko być grzecznym w takiej sytuacji – pomyślałem – ale jak tu już wlazłem, to inaczej nie można. Porządek musi być”. Do pokoju znów zajrzała Irenka.
– Mamusia odesłała go do tatusia, a teraz tatuś znów odsyła do mamusi – powiedziała i uciekła z powrotem.
Ja wciąż siedziałem w fotelu. Po chwili wszedł do pokoju „bohater”. Podszedł do mnie i stanął mi przed nosem w wyzywającej pozie: jedna noga wysunięta do przodu, lewa ręka na biodrze. Wskazując na mnie prawą ręką zapytał podniesionym głosem:
– Czy to pan ma iść z panną Irenka na zabawę?
– A czy ja pana o coś pytam? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Widzę, że się pan wygłupia. Proszę bardzo, niech pan to robi dalej – ja mam czas, poczekam jeszcze kilka minut.
Mimo że wszystko się we mnie gotowało, mówiłem zupełnie spokojnym tonem, nawet flegmatycznie.
– Bo mnie się wydaje, że ja mam większe prawo – odezwał się znów tym samym zaczepnym tonem.
– Pan nie wie, jakie ja mam prawo, a ja znów nie wiem, jakie pan ma prawo. Przecież ja pana wcale nie znam.
– Ja pana też nie znam – odpowiedział wściekle.
– No to możemy się zapoznać – mówiąc to, błyskawicznie poderwałem się z fotela.
Nastąpiło raptowne zderzenie mojej głowy z jego twarzą. Frajer przefrunął przez pokój i wpadł plecami w kredens. Posłyszałem brzęk tłuczonych szyb i naczyń w kredensie. Spojrzałem – przeciwnik mój, nisko nachylony, łapie w chusteczkę krew z nosa. Bracia Irenki zaprowadzili go do kuchni, by pod kranem zatamować mu krew.
W momencie kiedy się poderwałem, by dopełnić ceremonii zapoznania, weszli do pokoju rodzice Irenki. Teraz stałem skromnie, z opuszczonymi na dół rękami, jak gdyby zdziwiony tym, co się stało.
– Dlaczego pan go uderzył? – pyta mnie ojciec.
– Wcale nie chciałem uderzyć, to było niechcący.
– To czemu pan się tak szybko poderwał?
– Bo przypomniałem sobie, że rozmawiamy i że on stoi, a ja siedzę – a to przecież nieprzyzwoicie. Dlatego się podniosłem.
Po kilku minutach przyszła Irenka i zmartwiona powiedziała mi, że rodzice są bardzo zdenerwowani, a ojciec zdecydował, że Irenka z żadnym z nas na zabawę nie pójdzie. Ubrałem się i wychodząc wstąpiłem do kuchni, w której zebrała się cała rodzina. „Bohater” stał nachylony przy zlewie, nad którym obmywał sobie twarz. Gdy wszedłem, wyprostował się i spojrzeliśmy na siebie. Miał spuchnięty nos i usta, z których jeszcze sączyła się krew. Teraz już nie udawałem grzeczniaka. Zmierzyłem go oczami i powiedziałem:
– Te, nygus, jak chcesz się odegrać, to ja dziesięć minut zaczekam przed bramą. Daję słowo, że dłużej czekać nie mogę, nie mam czasu i cholernie zimno. A jak chcesz później, to szukaj mnie na ulicy Tatrzańskiej. Nazywają mnie tam „Kozak”. Powiedziałem ogólne „do widzenia” i wyszedłem. Po dziesięciu minutach czekania przed bramą wsiadłem w tramwaj i sam, w złym humorze, jechałem na bal. Myślałem o tym, jak to się głupio układa życie. Choćbym chciał być grzeczny i układny, to mi ludzie nie dadzą. Zawsze znajdzie się jakiś typ, który będzie się prosił, żeby go stuknąć w ryja, i nie sposób takiemu odmówić. Szkoda tylko pieniędzy, które wydałem na bilety wstępu. Cholerna arystokracja, w nóżkę kopana. Sam na bal nie pójdę – zdecydowałem – może uda mi się odprzedać komuś bilety, a sam – na zabawę do „Przyjaciół” na Czerniakowską.
W czasie tych rozważań zauważyłem młodą pannę, która zajęła miejsce naprzeciwko mnie. Obejrzałem ją od góry do dołu: ładnie ubrana, balowa suknia – i sama. „Dokąd takie dziewczątko może samo jechać – zastanawiałem się. Ładna dziewczynka, więc dla takiej nie powinno zabraknąć towarzystwa”. Ale że ja jestem z natury nieśmiały – to nie miałem odwagi tak po prostu zapytać.