Zrozumiałem, że ośrodkiem ogólnego zainteresowania była moja „skromna” osoba – jako nowego gościa w dobranym, dobrze znającym się towarzystwie. „Skromna” dlatego, że starałem się być mało widoczny i nie za wiele mówić. Właśnie mówić. Bo zaczęło mnie to śmieszyć – jakaś sztuczna w tym towarzystwie grzeczność, bez przerwy słyszałem: proszę, dziękuję; nic tylko – „ą” i „ę”. Rękę, nogę, mogę, panienkę – przesadnie akcentowano. Nie jestem takim baranem, żebym tego nie potrafił naśladować, więc pojechałem na tym samym tonie i wszystko szło klawo.
– Czy pan pracuje, czy jeszcze się uczy? – zapytała panna Lila, koleżanka Irenki, siedząca obok mnie przy stole. – Bo ja uczę się w konserwatorium, gram na skrzypcach.
„Oho, trzymaj się – pomyślałem – zaczyna się egzamin, czy pasuję do towarzystwa”.
– Uczę się, proszę pani… – zrobiłem pauzę – sprzedawać gazety – dodałem po chwili.
– Pan ma duże poczucie humoru! – zaszczebiotała Lilka.
– Chyba tak, ale to u mnie rodzinne, po ojcu.
– A do którego gimnazjum pan chodził? – zadał pytanie młodzieniec siedzący po przeciwnej stronie stołu.
„Tu was boli – pomyślałem. – Gimnazjum, matura – to klucz otwierający wejście do waszego towarzystwa. Szczęśliwie, że nie zależy mi na towarzystwie takich jak wy – młodych, a już nadętych i zarozumiałych drewniaków”.
– Do żadnego gimnazjum nie chodziłem – odpowiedziałem zadowolony, że spotka ich rozczarowanie. – Mnie uczyła ulica. I chyba źle nie wyuczyła, prawda?
Roześmieli się wszyscy, zadowoleni z dowcipu. Po moim powiedzeniu o nauce sprzedawania gazet nikt mi nie uwierzył, że nie chodziłem do żadnego gimnazjum. A gdy jeszcze powiedziałem, że zaproszenie na bal znalazłem na ulicy – uznali mnie za bardzo tajemniczego człowieka. Ale oni i tak dowiedzą się o mnie wszystkiego…
Po kolacji tańczono przy radiu i patefonie. Jeden z gości grał na pianinie – a raczej słuszniejsze będzie określenie, że uczył się grać na pianinie, bo niesamowicie mylił tempo i fałszował melodię.
Przy pożegnaniu wszyscy zapraszali mnie, żebym koniecznie przyszedł w następną niedzielę.
– Pan tak dobrze tańczy i ma tyle humoru – mówiła Irenka.
– I taki pan tajemniczy – dodała Lilka. – Cały wieczór byliśmy razem i nic o panu nie wiemy.
– Tajemniczość to moja specjalność – odpowiedziałem. – Gdy dowiecie się o mnie wszystkiego, może okazać się, że wcale nie jestem taki interesujący.
Następnego dnia wieczorem opowiedziałem swoim chłopakom wrażenia z wizyty u „lepszej sfery”.
– No gadajcie, jak mi radzicie? Iść tam znów w niedzielę czy nie warto?
– Nie bądź głupi, idź – poradził mi jeden. – Pożresz sobie za frajer dobrych rzeczy, potańczysz i – co najważniejsze – poznasz z bliska, jak wygląda ich życie. Tylko że to są ludzie przeważnie bez charakteru – tłumaczył mi starszy kolega. – Pilnuj się, żeby ci który jakiegoś świństwa nie zrobił. Oni to robią grzecznie. Będzie się do ciebie uśmiechał, a w rękawie będzie trzymał nóż, żeby posunąć wtedy, jak się do niego wykręcisz tyłem.
– Tego to ja się nie boję. Jak zaszurają, to dam radę wszystkich rozmieszać.
W następną niedzielę wszystko odbyło się u Irenki tak jak poprzednio, z tą tylko różnicą, że Lilka grała na skrzypcach i zaśpiewała kilka piosenek przy kulejącym akompaniamencie. Wszystko to wyszło bardzo słabo, ale wszyscy przez grzeczność bili brawo i prosili o jeszcze.
Gdy zagrała znane mi tango – zaśpiewałem w takt muzyki. Albo śpiew wyszedł dobrze, albo – tak jak Lilce – przez grzeczność wszyscy bili brawo i prosili, żeby jeszcze coś zaśpiewać. Zaśpiewałem typową warszawską piosenkę – jedną z tych, które znane były tylko na przedmieściach. To już wszystkich naprawdę wzięło – bo śpiewałem w sposób charakterystyczny, akcentując tak, jak to robią tylko ludzie wychowani na przedmieściach Warszawy.
– Brawo, pięknie! – zachwycali się. – A la Wiech, stylem Wiecha – wołali.
– Jak pan go dobrze naśladuje!
„To Wiech naśladuje mnie – pomyślałem – tylko że za bardzo wykoślawia. A ja, owszem, naśladuję, i to chyba dobrze, ale wasz sposób mówienia”.
Gdy na dodatek powiedziałem im jeden monolog pijacki, a drugi,szemrany” – zachwytom nie było końca. Stwierdzili, że albo chodzę do szkoły teatralnej, albo już występuję na scenie.
Głupie uczucie. Rozmawia człowiek z tymi ludźmi, słucha, co mówią, i nie wie, co jest prawdą, a co fałszem powiedzianym w imię grzeczności, obłudy czy złośliwości. Ale tym się nie przejmowałem, bo wcale mi na nich nie zależało. Wiedziałem, że znajomość ta szybko się skończy, bo mi towarzystwo nie odpowiadało duchowo.
Zauważyłem, że panna Lilka zaczyna w moją stronę przewracać oczami. W tańcu lepiła się do mnie, mówiła, że mnie rozszyfruje – i zaproponowała spotkanie na mieście.
– Chętnie spotkałbym się z panią – odpowiedziałem – ale nie chcę narazić się temu panu, który patrzy na mnie tak, jakbym mu ojca i matkę zabił. Czy pani nie wie, dlaczego on tak na mnie ślepia wybałusza?
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że wyskoczyłem ze słowami, które w tym domu nie powinny być wypowiedziane.
– Zazdrosny jest – odpowiedziała Lilka zalotnie. – Zakochał się we mnie i nie daje mi spokoju, chociaż wyraźnie mu powiedziałam, że nie będę z nim chodziła. Nie wiem, dlaczego, ale wszyscy chłopcy są we mnie zakochani. „Ja też nie wiem, dlaczego” – pomyślałem.
Gdy tańczyliśmy z Irenka, ta ostrzegała mnie, żeby z Lilka nie zaczynać, bo to jest nic niewarta dziewczyna. Dla zabawy stara się rozkochać w sobie każdego chłopca po to, by mu dać kosza – a sama bierze się za następnego. – Teraz przyszła kolej na pana. Dowiedziałam się od brata – mówiła mi dalej Irenka – że dwóch ostatnio zakochanych umawiało się w kuchni, żeby pana od niej odstawić.
I rzeczywiście, patrzyli na mnie spode łba, ale nie zaczepiali. Z mieszkania wyszedłem ostatni, ulica była pusta. Pomyślałem sobie, że teraz, choćbym nawet chciał, to już nie mogę urwać się z tego domu. Muszę przychodzić, żeby sobie chłopcy nie pomyśleli, że mnie wystraszyli. Ano, zaczyna się ciekawie, zobaczymy, co z tego wyniknie.
Następnego dnia dowiedziałem się w fabryce, że w niedzielę odbędzie się wielki bal urządzany przez Ministerstwo Poczt i Telegrafów w „sali malinowej” Urzędu Telekomunikacyjnego. Wstęp kosztuje pięć złotych od osoby. Zastanawiałem się, czy nie wysilić się z kieszenią na taką zabawę – bo to i ministerstwo, i „sala malinowa” też tak ładnie brzmi. Warto pójść z Irenką – ale znów dziesięć złotych to kupa forsy, a do bufetu też trzeba będzie iść, żeby nie tańczyć przez całą noc o suchej twarzy. Ćwiartkę wódki zabiorę w kieszeń – to już będzie czysty zysk. Ostatecznie ze dwa razy nie pójdę do Towarzystwa Przyjaciół Czerniakowa. Tam za te pieniądze mógłbym iść cztery razy i jeszcze miałbym na ćwiartkę f zagrychę.
Trzeba iść – zdecydowałem. – Postaw się, Stasiu, żeby nie uważali ciebie za byle kogo. Trzeba tylko podskoczyć do Irenki i dowiedzieć się, czy będzie chciała pójść, bo sam nie pójdę, szkoda pieniędzy i nie czuję się dobrze w takim drewnianym towarzystwie.
U Irenki zastałem Lilkę i jednego z tych facetów, którym się nie podobałem. Patrzył na mnie ironicznie i wyzywająco, a w rozmowie starał się podkreślić swoje walory i na tym tle wykazać, jaki ja w porównaniu z nim jestem mały. Bez przerwy mówił tylko o gimnazjum, które już ukończył, o nauce na wyższej uczelni, a wreszcie zwracając się do mnie zapytał:
– A pan w jakim kierunku się kształci?
– Na inżyniera ogrodniczego – odpowiedziałem bardzo poważnie.
– A co taki inżynier robi po ukończeniu uczelni? – zapytał zdziwiony.
– Nie wie pan? Kijem gruchy obija.
Widząc, że tu nic nie wygra, zaczął z innej beczki. Teraz na tapetę weszły rodziny. Zaczęli opowiadać, kto z jakiej rodziny pochodzi. Wynikało z tego, że wszyscy mają szlacheckie pochodzenie, błękitną krew z herbami.
„Hrabiowskie dzieci – pomyślałem – tylko pewnie ich w kąpieli zamienili, a Pan Bóg zapomniał im dać majątku i rozumu”.