Литмир - Электронная Библиотека

– Coście tu chcieli?

Zgłupiałem na moment, ale już po chwili odszczeknąłem ostro:

– Gówno was to obchodzi – i patrzą na niego wyzywająco z nadzieją, że może się obrazi i powie coś takiego, co będzie ostatnim słowem do draki.

– Jak wy się do mnie odzywacie? – wrzasnął, a jego nalana twarz zrobiła się czerwona ze złości.

– Tak jak i wy do mnie – odpowiedziałem utrzymując swój zaczepny ton. – A zresztą ja nie mam z wami nic do gadania – dodałem. – Chcę rozmawiać z właścicielem.

– To właśnie ja jestem właścicielem.

– Ach tak? To bardzo właściciela przepraszam – powiedziałem teraz ironicznie. – Nie myślałem, że właściciel jest takim idiotą. Wobec tego nie mamy już sobie nic do gadania. Serwus! – Ja wysiadam! – Roześmiałem się i wyszedłem trzasnąwszy za sobą drzwiami z napisem „Kantor”.

„Nie mam coś szczęścia do znalezienia pracy – myślałem wracając do domu. – Dwa dni, dwie prace i dwa razy:»Serwus! Ja wysiadam»„. Trzeba będzie próbować szczęścia w inny sposób.

DRZEWO I WĘGIEL

– No, chłopaki, musimy się postarać o drzewo i węgiel, bo elektryczny piecyk już nie wystarcza”.

Przyszły mrozy, a w domu nie ma czym palić. Chłopaki przynieśli elektryczny piecyk, lecz to daje za mało ciepła. Grają w karty siedząc przy stole w paltach i czapkach, zacierając bez przerwy zgrabiałe z zimna ręce i tupiąc nogami w podłogę.

– Zaplanuj wyskok, daj wysokiej komisji do zatwierdzenia i będziemy robili – powiedział Heniek, rozcierając zgrabiałe dłonie.

– Jutro walimy do Promenady po topolę.

– Policja może złapać – mruknął pod nosem Bolek.

– Jak się który boi, to niech nie idzie. Kto idzie?

– Idziemy wszyscy – szybko odpowiedział Bolek, żeby nie został przez innych posądzony o bojaźń.

– Jak nas będzie dwudziestu, to policja nas nie ruszy, a zanim sprowadzą posiłki, to nas już dawno nie będzie – wykładałem swój plan. – Dobieramy się dwójkami. Dwóch będzie piłowało drzewo, a każda dwójka upatrzy sobie swój odcinek pnia takiej wielkości, żeby mogli go zabrać sankami. Podzielą się już po porąbaniu. Powiemy „powstańcom”, że idziemy po drzewo, to też zleci się ich sporo i będą piłować boczne gałęzie, a resztę zabiorą przypadkowi świadkowie. W ten sposób będzie kupa ludzi i drzewo zostanie błyskawicznie rozparcelowane.

Umówiliśmy się, że zbiórkę z sankami i piłami robimy następnego dnia o szóstej rano na naszym podwórku.

Wesoła historia z drzewem przydarzyła się Staśkowi z Sadyby. Stasiek to nasz kolega, który jeszcze przed wojną ożenił się i zamieszkał na Sadybie.

Ważył on przeszło sto kilogramów, trenował zapaśnictwo i podnoszenie ciężarów. Był to chłopak z humorem i lepszy rozrabiaka. Pewnego dnia wybrał się z sankami pod Wilanów po drzewo. „Ściąłem w polu ładną ulęgałkę – mówi – odciąłem pień, już mam zamiar przywiązać go do sanek, a tu widzę, że miedzą pędzi chłop z kołkiem w ręku i drze mordę na mnie, że to niby ja złodziej i kradnę jego drzewo. A niech się drze – myślę sobie i dalej wciągam pień na swoje sanki. Gdy już był przy mnie, wyprostowałem się i pytam spokojnie: – I czego, chamie, mordę drzesz? Ty wiesz, kto ja jestem? Czekaj, ja ci zaraz pokażę. – Mówiąc to, wyjąłem portfel zza «parkanu», wyciągam jedną kartkę i podając ją chłopu mówię: – Chcesz wiedzieć, kto ja jestem? To masz, czytaj, chamie! – Chłop popatrzył w kartkę, potem na mnie i już grzecznie mówi: – Panie, ja pana bardzo przepraszam, ale nie wiedziałem. Ja pana bardzo przepraszam, niech się pan nie gniewa. – No, dobrze, nie będę się gniewał, ale teraz pomóż mi przywiązać tę ulęgałkę do sanek. – Chłop pomógł, a jak odjeżdżałem, to jeszcze raz prosił, żeby się na niego nie gniewać, bo on nie wiedział”. „A co ty mu pokazałeś?” – zapytałem zaciekawiony. „Widzisz – zaczął Stasiek nowe opowiadanie. – Jak Niemcy podeszli pod Warszawę, to wszystkich mężczyzn z Sadyby wsadzili do pociągu towarowego, wozili kilka dni po świecie i puścili za Częstochową. Traktowali nas jak jeńców wojennych, więc przy zwolnieniu dali każdemu na pamiątkę taką kartkę z pieczęcią, niemiecką gapą, na której było napisane po niemiecku, że jesteśmy zwolnieni z niewoli i udajemy się do swojego miejsca zamieszkania”.

Pomyślałem sobie, że jak się jemu udało, to dlaczego my mielibyśmy się bać?

Następnego dnia pusto jeszcze było na ulicach, gdy całą grupą szliśmy do Promenady – dziko rosnącego parku przy ulicy Belwederskiej. Okazało się, że „powstańców” przyszło tylu, że jednego drzewa może dla wszystkich nie starczyć. Zanim wybraliśmy drzewo do ścięcia, zauważyłem, że „powstańcy” już piłują dość dużą i grubą osikę. Nie chcieli być tymi, którzy będą brać same gałęzie. Chcą być równorzędnymi partnerami. Szybko wybraliśmy dla siebie drzewo i teraz wszystko odbyło się już w błyskawicznym tempie. Dwóch ciągnie piłą przy ziemi, a inni już wyznaczają dla siebie odcinki. Po kilku minutach piłujących zastąpili inni, zmienialiśmy się co dwie, trzy minuty. „Powstańcy” wrzeszczą, że ich drzewo już leci. Gdy upadło, obsiedli je jak mrówki i wszystkie piły poszły w ruch. Po chwili przy naszym drzewie zaczęła się taka sama polka. Nikt nikomu nie przeszkadzał, bo każdy pracował na swoim odcinku. Zebrała się przy nas grupa ludzi z pobliskich domów, każdy z workiem, sankami i toporem w ręku. Czekali na swoją dolę, którą stanowiły korony drzew. Minęło jeszcze kilka minut i już przywiązywaliśmy do sanek odcinki pnia, następnie pomogliśmy chłopaczkom wykończyć robotę i… jazda do domu.

Tego dnia z podwórza zrobiono drwalnię, tak że jeszcze przed południem porąbane drzewo było w piwnicach i ludzie mogli wreszcie solidnie napalić pod kuchnią.

Wieczorem koledzy przyszli do mnie, jak zwykle, na karty. Zamiast elektrycznego piecyka buzowało pod kuchnią drzewo i było tak jakoś bardzo przyjemnie i ciepło, nikt nie siedział w palcie, a wielu zdjęło nawet marynarki. To była uczta!

Teraz dla odmiany robimy skok na węgiel. Ojciec Tadka był przed wojną dozorcą w fabryce „Kapeluszowej” i mieszkali oni w tak zwanej portierce przy bramie fabrycznej. Niemcy przysłali swojego dozorcę, jakiegoś „fokstrota”, który mieszkał na terenie fabryki. Na podwórzu fabrycznym, od strony ulicy Górskiej, leżało do cholery węgla. Co prawda, drobnego i z miałem, ale lepszy taki niż żaden.

Postanowiliśmy prostą metodą wywalić w parkanie dwie dechy – i węgiel nasz.

– A jak cieć narobi szumu? – padło logiczne pytanie.

– Nie narobi. Będzie się bał. Przecież nie pójdziemy w dzień. To musimy robić w nocy. Będziemy się starali, żeby wszystko odbyło się cicho, a jak będzie chciał robić szum, to dostanie parę razy w ryja i zamkniemy go w jego własnym mieszkaniu.

– „Powstańców” bierzemy? – zapytał Antoś.

– Możemy zabrać, ale tylko kilku, najrówniejszych. To już jest robota tryfna, więc trzeba ostrożnie, bo taki „powstaniec” zupełnie niechcący może gdzieś zakapować. Pogadam jutro z dozorczynią, żeby na noc nie zamykała bramy na klucz, a za to zabierzemy ze sobą jej chłopaków. Pewniaki.

Następnego dnia wypiliśmy po lampce wódki na rozgrzewkę i całą grupą, z workami pod pachą oraz łomem do podważania desek w parkanie poszliśmy po węgiel. Staliśmy cicho pod parkanem, a Antoś starał się łomem wyrwać z parkanu grubą deskę, która uparcie nie chciała dać się usunąć.

Spróbowałem z kolei ja wsunąć łom w wąską szparę między deskami. Deska nawet nie drgnęła. Zgniewało mnie wreszcie i z całych sił uderzyłem łomem w- deskę. Rozległ się huk, ale łom wlazł głęboko.

Staliśmy cicho w oczekiwaniu, co z tego wyniknie. Zdecydowałem, że jak nie można cicho, to robimy „na chama”. Nacisnąłem łomem jeszcze raz i jeszcze raz. Rozległ się przeraźliwy pisk, zazgrzytało i deska wyszła górą. Po chwili otwór już był gotów. Druga deska wyszła grzecznie i bez pisków. Odczekaliśmy kilkanaście minut w całkowitej ciszy, żeby sprawdzić, czy nie wyjdzie cięć. Ale nie, spał jak zabity.

Weszliśmy na podwórze, na którym leżała olbrzymia hałda węgla. Z jednej strony hałdy stał budynek, w którym mieszkał dozorca przysłany przez Niemców. Obsiedliśmy hałdę z drugiej strony i każdy nabierał rękami węgiel do swojego worka. Wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. Kto nabrał, nie czekał na innych, lecz zasuwał do domu, wysypywał węgiel do piwnicy i wracał z powrotem. Gdy niosłem swój worek, zauważyłem, że w kilku oknach stoją ludzie obudzeni naszymi krokami. Po drugim kursie już było nas więcej, a po godzinie prawie wszyscy mieszkańcy naszej ulicy nosili węgieł. Po pewnym czasie, gdy każdy miał już w piwnicy kilkanaście worków węgla, dałem chłopakom cynk, żeby już skończyć noszenie, bo może być poruta. W razie jakiej draki z „fokstrotem” lub policją nie możemy być już pewni, czy w takiej ferajnie ludzi nie znajdzie się kapuś. Zakończyliśmy więc „pracę”, a inni nosili prawie do rana. Na szczęście w nocy zaczął padać śnieg i padał jeszcze przez cały następny dzień, zasypując ulicę grubą warstwą, pod którą zginęły ślady naszej nocnej wyprawy.

45
{"b":"100352","o":1}