Następnego dnia wieczorem wypiliśmy z Olkiem dla animuszu ćwiartuchnę, worki pod pachę i o godzinie jedenastej już byliśmy na miejscu. Między kraty okienka wsadziliśmy belkę, nacisnęliśmy i krata wylazła jak z masła. Jeszcze w mieszkaniu Olek dał mi spluwę, małego waltera z amunicją i zapasowym magazynkiem, oraz dwa granaty obronne; sam miał też taką samą porcję. To na wypadek, gdyby zahaczył nas patrol niemiecki albo granatowej policji.
– Teraz jest wojna – mówił Olek. – Z „psami” i szkopami nie będę się patyczkował i biedny będzie taki, który się na mnie nadzieje. Chyba że zdąży strzelić pierwszy.
Tak więc, uzbrojeni, po wyłamaniu krat dostaliśmy się do piwnicy z chlebem.
„To klawa zabawa – myślałem wkładając chleb do swojego worka. – Emocja. Nigdy jeszcze nie byłem na takiej robocie. Najważniejsze, że niebezpieczna. Lepiej, żeby wszystko odbyło się spokojnie, ale jak będzie trzeba, to zrobimy wojnę. Olek pewniak, nie przestraszy się byle czego”.
Po naładowaniu worków wyjrzałem przez okienko, czy droga wolna.
– Wyłaź – szepnąłem do Olka. – A ja podam ci worki.
Idziemy z workami na plecach i odnoszę wrażenie, że nasze kroki słychać w całej dzielnicy. Wszędzie pusto i niesamowita cisza. Chleb wynieśliśmy na boczną uliczkę i wysypaliśmy w bramie. Pracowaliśmy tak do godziny drugiej w nocy, bez przerwy wynosząc chleb, który wysypywaliśmy w pobliskich bocznych uliczkach. Gdy byliśmy znów w piwnicy, usłyszałem kroki idących wolno ludzi. Olek też już usłyszał. Wyjął granat i stanął pod ścianą obok okienka. Wyjąłem swój i stanąłem z drugiej strony. Czekamy, a odgłos kroków słychać już blisko. Policja czy Niemcy? – zastanawiałem się, zezując bokiem na ulicę. – Zobaczą, że krata wyrwana, czy nie zobaczą? Czy pożyją jeszcze jakiś czas, czy też za chwilę już nie będą żyli?
– „Psy” – szepnął Olek, który obserwował ulicę od wylotu Czerniakowskiej.
Po chwili zobaczyłem dwóch „granatowych” w momencie, gdy wolno, spacerowym krokiem mijali naszą piwnicę. Nic nie zobaczyli. Olek wyjrzał jeszcze za nimi, czy przypadkiem nie skręcą w boczną ulicę, bo wtedy znaleźliby rozsypany chleb. Poszli prosto, w stronę Belwederskiej. Wynieśliśmy ostatnie dwa worki i… fajerant.
Wracając bocznymi uliczkami, kląłem w duchu swoje buty za to, że robią tak dużo hałasu. Przypomniałem sobie, jak usłyszałem kroki policjantów, mimo że byli jeszcze daleko, a teraz sam idę niewiele ciszej. Postanowiłem buty podbić kauczukiem i będą mi one służyły tylko do chodzenia w nocy. A chodzić będę jeszcze wiele razy, bo mi się dzisiejsza wyprawa i połączona z nią emocja podobały.
Trzeba szukać uczciwej pracy. Z pieniędzy, które pożyczyłem od Olka, niewiele już zostało, a przecież nie będę żył tylko za pożyczane. Koledzy przychodzą do mnie codziennie z wódką i zagrychą, to się przy nich pożywiam. Wygodnie im u mnie, bo jestem w domu sam. Tu chłopaki grają w karty, umawiają się, gdzie i co komu sprzedać i co robić, żeby nie pracując zarobić kilka złotych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że zapasów nie starczy na długo i że trzeba starać się o stałe zajęcie. Roboty szukają wszyscy, ale pracuje dopiero trzech. Tadek pracuje w warsztacie mechanicznym na Mokotowie, a Bolek i Mietek w „Cafe Clubie” w szatni.
Po powrocie z rajzy omówiłem z Małym i Antkiem plan dalszego działania. Pierwszy punkt planu brzmiał: poszukać uczciwej pracy, takiej, żeby mieć pewność, że nie pracujemy dla Niemców. Drugi punkt mówił o tym, że jeśli pracy nie znajdziemy, to będziemy kraść, lecz tak, żeby nie skrzywdzić biednych i uczciwych ludzi. Możliwości było dużo: nieczynne fabryczki, których było kilka w dzielnicy, a na których już Niemcy położyli łapę. Wiedzieliśmy już, kto w dzielnicy został folksdojczem i że dobrze się takim powodziło. Pozostawały jeszcze mieszkania w nowych domach, których właściciele uciekli za granicę, a pozostawione graty upłynniają administratorzy domów.
Dowiedziałem się, że przyjmują ludzi do fabryki, w której pracowałem do wojny. Podobno na bramie wywieszono listę pracowników, którzy pierwsi będą przyjęci do pracy. Wiedziałem, że do pracy się nie zgłoszę, choćby mnie nawet wzywali, bo główną produkcją fabryki był radiowy sprzęt wojskowy, a zdecydowałem przecież, że Niemcy mogą mieć ze mną tylko kłopot, a nigdy żadnego pożytku. Z własnej i nieprzymuszonej woli nic dla wroga nie będę robił. Takie też było nastawienie wszystkich naszych chłopaków.
Poszedłem z Małym pod fabrykę. Na bramie wywieszony był spis pracowników, którzy mają stawić się do pracy. Sprawdziłem – jest i moje nazwisko. Spotkałem pod bramą kilku znajomych.
– Patrz, mnie nie wezwali – powiedział kolega, z którym pracowałem na jednym oddziale. – Inni to mają więcej szczęścia – dodał, patrząc na mnie. Że to niby ja jestem taki szczęściarz.
– Masz chęć pracować? – zapytałem. – To zgłoś się i powiedz, że przyszedłeś za mnie. Powiedz, że ja umarłem, zginąłem w czasie oblężenia. – A gdy patrzył na mnie zdziwiony, co też ja gadam, dodałem: – Bo ja naprawdę umarłem. Umarłem dla fabryki aż do końca wojny. Umarłem dla wszystkich władz i dla wszystkich zarządzeń. Przecież ja się nigdzie nie zgłaszam i nie rejestruję. Nie ma mnie. Umarłem.
W tym momencie podszedł do nas zastępca kierownika oddziału.
– Dlaczego pan się nie zgłasza do pracy? – zapytał zwracając się do mnie.
– Co? Ja? Dla kogo i za ile? Niech pan jego przyjmie – wskazałem na stojącego przy mnie kolegę. – On chce pracować, bo ja, panie, umarłem. Nie ma mnie. Ja wysiadam.
Podałem koledze rękę i odszedłem śmiejąc się serdecznie. Cholernie podobał mi się ten zwrot: nie ma mnie, umarłem – i powtarzałem go przy każdej okazji, aż do chwili aresztowania.
Pewnego dnia wracaliśmy z Małym powoli, piechotką do domu. Nie spilszyło nam się, więc szliśmy Nowym Światem, Alejami i Belwederską w dół. Na Nowym Świecie usłyszeliśmy dźwięki orkiestry wojskowej. W stronę Belwederu szła kompania żołnierzy z orkiestrą.
Ścisnęło mnie w żołądku. Popatrzyłem na nich z nienawiścią. Pomyślałem, co by to było, gdyby tak rzucić im w środek kilka granatów. Spojrzałem na Małego. Idzie z zaciśniętymi ustami i widzę, jak mu drgają szczęki – jedyny u niego objaw zdenerwowania.
Orkiestra gra; kompania maszeruje, przechodnie nie zwracają na nich żadnej uwagi, tylko na krawędzi chodnika stoją dwie dziewczyny i śmiejąc się machają rękami przechodzącym żołnierzom, z których kilku też odpowiedziało śmiechem i machaniem ręką.
– Zaczekaj! – powiedziałem szybko, przytrzymując Małego za rękaw jesionki. – Zobacz, co te k… wyprawiają.
Mały spojrzał i zaklął cicho przez zęby. Stanęliśmy pod murem i czekamy na przejście wojska, obserwując zalotne panienki. Gdy żołnierze już nas minęli, postały jeszcze chwilę i rozradowane ruszyły w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Podeszliśmy do nich i już Mały trzyma za klapę palta jedną, a ja drugą.
– Ach, wy… – posypała się lawina niecenzuralnych słów.
– Co pan? Czego pan od nas chce? – zareagowały oburzone. – Niech pan mnie puści! – woła ta moja.
Kląłem patrząc jej w oczy i żałowałem, że to nie jest chłop. Aż się trząsłem, taką miałem chęć stuknąć ją głową. Spojrzałem bokiem i widzę, jak Mały ładuje tej drugiej pięść do brzucha. Podarowałem swojej taką samą porcję.
– Cicho, nie drzyj mordy! – powiedziałem jeszcze, gdy wrzasnęła po otrzymanym uderzeniu – i… ciągnie się szybko, bo jak my was przeciągniemy, to i pogotowie nie będzie miało co zabierać.
Babki uciekały biegiem, co chwila oglądając się za nami. W domu opowiedziałem kolegom o spotkaniu pod fabryką.
– Przyjdź jutro tam. gdzie ja pracuję – zaproponował Tadek. – Mój stary potrzebuje kilku ludzi, to może i ciebie przyjmie do pracy.
Poszedłem następnego dnia pod wskazany adres. Pukam w drzwi, na których wisi duża tabliczka z napisem: „Kantor”. Gdy nikt się nie odezwał, nacisnąłem klamkę. Za biurkiem siedział starszy facet, łysy i z brzuszkiem.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie i miałem zamiar zapytać, gdzie znajdę właściciela warsztatu, ale nie zdążyłem, bo łysy spojrzał na mnie i warknął: