Литмир - Электронная Библиотека

– Fiuuu! – gwizdnąłem przez zęby. – Niewąski zarobek. „Można żyć i kochankę mieć” – zaoperowałem warszawskim powiedzonkiem. – A gdyby wszyscy zastrajkowali? – zapytałem. – Wtedy musieliby podnieść stawki. – I zaczęła się dyskusja o warunkach, w jakich żyje miejscowa ludność.

Zauważyłem, że po naszych wypowiedziach domownicy zaczęli odnosić się do nas z większą sympatią. Rozpogodziły się twarze i chętnie z nami rozmawiali. Zagraliśmy jeszcze kilka piosenek. Za jedzenie zapłaciliśmy więcej, niż zażądała gospodyni – bo podała śmiesznie niską cenę – i obiecaliśmy, że jak nam czas pozwoli, to jeszcze do nich wpadniemy. Gdy wychodziliśmy z chałupy, Marian, idący na końcu, zaśpiewał: „Cielę ogon ma, matulu, cielę ogon ma. Czym by muchy oganiało, gdyby ogona nie miało…”

– Panowie kochani! – zawołała za nami gospodyni. – To wy znacie takie śliczne piosenki? Zagrajcie jeszcze trochę. Dam jeszcze bryndzy, chleba – i bez zapłaty!

Wróciliśmy. Zagraliśmy i zaśpiewaliśmy jeszcze kilka chłopskich „wyrywasów”, których Marian znał bardzo dużo, i zapraszani serdecznie przez domowników, ruszyliśmy w powrotną drogę do obozu.

W obozie wszyscy jeszcze pracowali i nikt nie zauważył naszej nieobecności. Od tego dnia, gdy wybierałem się na rajzę po górach, odwiedzałem zawsze „swoich” gospodarzy. Przy następnych odwiedzinach zapytałem o napad na poprzedni obóz, o którym przed wyjazdem mówił nasz komendant. Okazało się, że to nie był napad, tylko kradzież. Grupa mieszkańców dobrała się w nocy do magazynu żywnościowego, ale zostali spłoszeni. Wiele osób aresztowano.

Obóz podzielony był na dwie kompanie. Pierwszy i drugi stopień. Ja nie wyszedłem nigdy z pierwszego stopnia, więc byłem w pierwszej kompanii. Już następnego dnia po rozbiciu obozu, jeszcze przed wydaniem obiadu, nad rzeczką w pobliżu obozu zebrała się duża grupa dzieci, wśród których było też kilka osób dorosłych, każdy z glinianym dzbankiem w ręku. Po wydaniu obiadu śmielsze dzieci podchodziły bliżej, prosząc o resztki jedzenia. Więc wlewaliśmy im do dzbanków resztki zupy, kartofli, jarzyn i biały chleb, którego dostawaliśmy kilogram dziennie na osobę. Po trzech dniach chętnych na zlewki było tak dużo, że nazwaliśmy ich „trzecią kompanią”.

W niedzielę przed południem wybraliśmy się z Marianem na zwiedzanie miasteczka. Spacerowaliśmy wolno uliczkami, przyglądając się wszystkiemu z ciekawością. Widzieliśmy dużo dorosłych i dzieci o powykręcanych, cienkich nogach, dużych głowach, o wypukłych czołach i spłaszczonych nosach. Domyślaliśmy się, że to wyniki kiły, przed którą nas ostrzegano. Poznaliśmy pod kościołem dwie ładne, młode panienki, z którymi umówiliśmy się na spotkanie w poniedziałek po kolacji. Na spotkanie przyszła tylko jedna. Na nasze pytanie, dlaczego koleżanka nie przyszła, odpowiedziała bez żadnego zakłopotania:

– Poszła do Kosowa na „szpilkę”.

Zrozumieliśmy, że „szpilka” to zastrzyk. Znaczy, że dziewczyna jest chora na kiłę. Z Piatynia do Kosowa było piętnaście kilometrów, więc żeby otrzymać zastrzyk, trzeba było iść piechotą trzydzieści kilometrów! „Arystokratyczne” warunki. Do Kosowa chodziły autobusy, ale koszt przejazdu przekraczał możliwości miejscowej ludności. O tym wszystkim dowiedziałem się od Wasyla, młodszego syna gospodyni, u której pierwszego dnia jedliśmy bryndzę. Poczuliśmy do siebie sympatię, więc przychodził on prawie codziennie wieczorem pod obóz i prowadziłem z nim długie rozmowy. Powiedziałem mu o naszej „trzeciej kompanii”.

– Tyle ich przychodzi, że nawet jedna świnia nie nażre się tym, co każdy z nich bierze – powiedziałem.

– To ty myślisz, że oni to jedzenie zabierają dla świń? – zapytał zdziwiony. – Przecież oni nawet w największe święto nie jedzą takich rzeczy, jakie tu dostają.

– Byłem pewny, że to dla świń – powtórzyłem i coś ścisnęło mnie w żołądku. – Dlatego wlewaliśmy im wszystko do jednego garnka. – Ale jeśli oni sami to jedzą, to trzeba to jakoś urządzić inaczej.

Wieczorem, gdy położyliśmy się spać, powtórzyłem chłopakom z naszego namiotu moją rozmowę z Wasylem. Nie chcieli mi wierzyć, tak jak ja nie chciałem wierzyć, gdy mi o tym mówił Wasyl. Postanowiliśmy zapytać o to dzieciaków z „trzeciej kompanii” i jeśli to będzie prawda, wtedy robimy akcję: uświadamiamy chłopaków z innych namiotów, każdy zjada swoją porcję i bierze dolewkę, którą oddajemy w całości, z tym że kto ma w garnku zupę, wlewamy tylko zupę, a kto drugie danie, temu tylko dokładki drugiego dania. A chleb osobno i nie do garnka. Organizacja „zagrała”. W kuchni nigdy już nie zostawało jedzenie. Każdy po zjedzeniu obiadu ustawiał się po dolewkę i braliśmy tak długo, aż w kuchni już nic nie pozostało.

Pewnego dnia, gdy kilku z nas odpoczywało po kolacji w namiocie, wszedł kolega mówiąc:

– Przyszedł chłop i daje wiśnie za chleb. Zabrał kilka kawałków starego chleba i wyszedł.

„Dobra okazja” – pomyślałem, myśląc o dużej ilości nie zjedzonego chleba, leżącego w głowach pod moim siennikiem. Wyjąłem chleb, lecz było go tak dużo, że nie mieścił się w rękach. Wobec tego rozłożyłem pelerynę, w którą włożyłem chleb, i wyszedłem szukać chłopa z wiśniami. Nad rzeczką chłopa nie znalazłem, za kuchnią też nie. Wyszedłem na drogę – nie ma nikogo. Już miałem wrócić do namiotu, gdy zobaczyłem starego brodatego chłopa z wiklinowym koszykiem w ręku. Podszedłem do niego, zajrzałem do koszyka, ale wiśni w nim nie było.

– Chce pan? – zapytałem pokazując mu chleb.

Kiwnął głową, że chce, i nadstawił koszyk, do którego wysypałem zawartość z peleryny. Kilka kawałków upadło na ziemię. Nachyliłem się, pozbierałem je i ułożyłem w koszyku. Gdy się podniosłem, chłop chwycił mnie za rękę, pochylił się i chciał ją pocałować. Wyrwałem rękę i ścisnęło mnie w gardle. Złapałem pelerynkę i bez słowa, szybko wróciłem do namiotu. Czułem, że mam w oczach łzy. Byłem cały roztrzęsiony i długo nie mogłem się uspokoić. Nie mogłem tego zrozumieć, że stary, zmęczony życiem człowiek chciał mnie, osiemnastoletniego chłopaka pocałować w rękę za trochę czerstwego chleba. Chłopakom nic nie powiedziałem. Nie wiem, czego i dlaczego, lecz byłoby mi wstyd o tym mówić.

Dwa tygodnie dobiegały końca. Cały czas lawirowałem tak, żeby nie chodzić na żadne ćwiczenia, i udawało mi się. Z zadowoleniem brałem ostatniego dnia pobytu udział w likwidowaniu obozu.

Do Kołomyi odwieziono nas samochodami wojskowymi. Gdy dojeżdżaliśmy do Warszawy, radość sprawił mi tramwaj, który zobaczyłem przez okno pociągu.

– Chłopaki!!! – wrzasnąłem na cały przedział. – Patrzcie! Tramwaj! Urlop skończony. Tylko na całe życie pozostaną mi w pamięci Wasyl pracujący za pięćdziesiąt groszy dziennie, stary człowiek, który chciał mnie pocałować w rękę za kilka kawałków chleba, panienka, która poszła „na szpilkę”, i „trzecia kompania”.

2. WOJNA

RAJZA

Wojny się nie bałem. „Nie damy guzika od munduru”, „Silni – zwarci – gotowi”. Hasła te, rozlepiane na murach Warszawy, nastrajały bojowo, optymistycznie. Wszyscy twierdzili, że Niemcy wojny nie zaczną, że mają słabe wyposażenie techniczne z materiałów zastępczych, że za dwa tygodnie będziemy w Berlinie – oto jakie krążyły wersje, a miały na celu wmówienie w ludzi, że wszystko u nas jest na klawo. Wkrótce okazało się, że oddaliśmy nie tylko guzik, ale i cały naród w niewolę. Że ci od rządzenia byli owszem: „silni” – w gębie, „zwarci” – przy pijaństwie i „gotowi” – do ucieczki za granicę.

W pierwszych dniach wojny codziennie rano jeździłem do fabryki. Jazda tramwajem urozmaicona była nalotami samolotów niemieckich, które bombardowały miasto. Po tygodniu wszystkim pracownikom wypłacono miesięczne zarobki i… wysiadka. Fabryka zamknięta.

Co teraz robić? Całą grupą kolegów z naszej ulicy chodziliśmy po mieście szukając chętnych, którzy zechcą nas przyjąć do wojska albo do prac związanych z obroną Warszawy. Nikt nas nie chciał. Wszędzie tłumy ludzi i odpowiedź: Nie mobilizujemy. Brak broni. Brak sprzętu. Dowiedzieliśmy się. że przez radio wzywają, żeby wszyscy zdolni do noszenia broni opuszczali Warszawę, bo w Garwolinie odbywa się mobilizacja.

37
{"b":"100352","o":1}