Литмир - Электронная Библиотека

Z Warszawy wyruszyliśmy we trzech. Trzech najlepszych kolegów z naszego domu o jednakowych imionach, trzech Staśków. Koledzy, żeby nas rozróżnić, nazywali mnie „Długi”, drugi Stasiek był „Średni”, trzeci „Mały”. Po wielu przygodach dotarliśmy do Lublina. Po drodze mijaliśmy zbombardowane wsie i miasteczka. W Garwolinie zamiast mobilizacji zastaliśmy morze ognia. Wojsko nie wpuszczało ludzi do płonącego miasteczka, ale my też byliśmy uparci. Przecież taka przeszkoda nie może zmienić naszych zamiarów! Okrążyliśmy Garwolin i znów znaleźliśmy się na szosie. Ale pierwszej nocy nie doszliśmy do Kojbieli. Szliśmy szosą, śpiewając głośno wojskowe piosenki. Raptem tuż przed nami ktoś krzyknął: „Stój! Co to za wrzaski po nocy?” Słychać głos, ale człowieka nie widać.

– Co? Wrzaski? – zapytałem zdziwiony. – Nie masz pan, widzę, artystycznej duszy, jeśli takie piękne wojskowe melodie nazywasz pan wrzaskiem.

– Zamknąć gęby! – padł rozkaz niewidzialnego człowieka. Orientujemy się tylko, że stoi trzy kroki przed nami.

Nie wiemy, kto nam szura, więc na wszelki wypadek każdy z nas już włożył rękę do kieszeni, w której trzyma „pomocnika” – a Średni zakpił:

– Panie, idź pan spać do mamusi pod pierzynę, jak się pan głosu ludzkiego boisz. Tacy nie powinni w nocy na szosę wychodzić.

– Nie mądrzyć się tyle – posłyszeliśmy i dopiero wtedy zobaczyliśmy właściciela głosu.

– Oficer, cholera – szepnął półgłosem Mały. A ten już podszedł bliżej, a za nim dwóch żołnierzy z karabinami.

– Dokąd idziecie? – zapytał.

– Do wojska, panie, do wojska – odciął się Średni.

– Weź nas do siebie, to dalej nie będziemy szli.

– Nie gadać! Dokumenty proszę pokazać.

– Najpierw się pyta, a jak odpowiadamy, to znów „nie gadać” – margotałem pod nosem, wyciągając z kieszeni dowód i kartę z komisji poborowej, na której byłem w maju i otrzymałem kategorię „A” – zdolny do służby wojskowej.

Zanim podaliśmy dokumenty, oficer pytał nas kolejno:

– Nazwisko? Podałem nazwisko.

– Imię?

– Stanisław. Teraz pyta Małego.

– Nazwisko?

Mały powiedział nazwisko.

– Imię?

– Stanisław.

Ze Średnim to samo. Gdy podał imię: Stanisław – oficer wrzasnął:

– Tylko bez wygłupiania, do jasnej cholery! Wariata ze mnie robicie?

Parsknęliśmy śmiechem. Podałem mu nasze dokumenty.

– Zobacz pan sam, czy robimy z pana wariata. Taka umowa. Wszyscy to samo imię.

Obejrzał dokładnie dokumenty, oddał i pozwolił nam iść dalej, dając na drogę przestrogę, żebyśmy zachowywali się cicho, bo nas zamknie. Odeszliśmy z pięćdziesiąt metrów, gdy dałem rozkaz:

– Kompania, śpiewać! No, chłopaki, razem!

I na cały regulator zaśpiewaliśmy: „Jak ja pójdę na kwaterę do wieśniaka spać, to ja jego wyszykuję… jak on pójdzie spać…”

– Bojowy, taki owaki – mówiliśmy o oficerze, gdy zakończyliśmy piosenkę o wieśniaku. – Bohater do grzecznych chłopaków na szosie. Przeszkadza mu śpiew. Ciekawe, czy do Niemców też będzie taki bojowy.

Nad ranem w krzakach przy szosie zrobiliśmy odpoczynek. Położyliśmy się obok siebie na trawie, przykryliśmy się jesionkami – i spać.

Rano okazało się, że jesteśmy pod Kolbielą. W miasteczku udało nam się kupić chleba i tłustego gotowanego mięsa. Wleźliśmy znów w krzaki, żeby zjeść śniadanie i naradzić się, jak i co mamy robić dalej. Tłumaczyłem chłopakom tak:

– Za kilka godzin będziemy w Garwolinie. Ale nie wiadomo, kiedy zdobędziemy znowu żarcie, więc robimy tak, jak rozbitki na morzu: tego jedzenia musi nam starczyć na tydzień i tak będziemy dzielić, żeby starczyło. Jak jeszcze coś zdobędziemy, wtedy możemy jeść więcej, ale żelazny zapas na tydzień musimy mieć. Poza tym woda: litrowa butelka to żelazny zapas. Pić będziemy wtedy, gdy znajdziemy wodę, a z butelki dopiero wtedy, gdy przez cały dzień nic nie będziemy pili.

Podczas gdy tak radziliśmy, po niebie krążyły niemieckie samoloty i z karabinów maszynowych strzelały po krzakach, w których schowało się wielu takich jak my wędrowców. Słychać było gwizd przelatujących w pobliżu pocisków.

– Tu może być niezdrowo, urywajmy się gdzie indziej – zaproponował Mały.

– Za dużo gwizdu, a ja tego nie lubię – dodałem. – Chodźmy na drugą stronę szosy i w takie miejsce, żeby był tylko jeden krzak. Do jednego krzaka nie będą przecież strzelać.

Po drugiej stronie, sto metrów od szosy, ulokowaliśmy się pod jednym krzakiem, rosnącym nad samą rzeczką. Samolotów nie ma. Kąpiemy się – zdecydowaliśmy, gdy na niebie zrobiło się pusto. Szybko zdjęliśmy ubrania i po chwili już byliśmy w wodzie, jako jedyni amatorzy kąpieli.

Nagle na szosie usłyszeliśmy gwizdki rozkazu: „Lotnik – kryj się!” Wiedziałem, co to znaczy, więc krzyknąłem na kolegów, żeby szybciej uciekali. Byliśmy jeszcze w wodzie, gdy na most posypały się bomby zrzucane przez trzy samoloty. Nie uciekaliśmy już pod krzak. Położyliśmy się nad wodą, a bomby padały w odległości stu metrów od nas. Czułem, jak po każdym wybuchu porusza się ziemia pod moim brzuchem. Patrząc bokiem zobaczyłem, że Średnim silnie podrzuciło i leży bez ruchu.

– Co ci się stało? – zawołałem przestraszony, myśląc, że może zranił go spadający odłamek bomby.

– Żaba, k… ją mać! Skoczyła na mnie i przestraszyłem się – odpowiedział z obrzydzeniem.

Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem. Poszliśmy brzegiem szosy, a środkiem szła duża grupa żołnierzy. Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki znów oznajmiły alarm lotniczy. Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu ciągnącego się wzdłuż szosy. Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na niedużej wysokości leciały trzy samoloty. W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.

– Pod ten mostek! – krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant. Gdy dobiegliśmy do mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie. Słychać było gwizd spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie zbliżało się do naszego mostku. Wybuch tuż przed mostkiem. „Teraz w mostek” – pomyślałem i już usłyszałem wybuch – za mostkiem. Staliśmy wszyscy spokojnie, tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: „O mój Boże! O Boże kochany!”

Wrzasnąłem na niego ze złością:

– Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu. Pryskajmy teraz w bok, bo znów mogą przylecieć.

Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę. Odłamek przebił mu but z cholewą i przez dziurkę w bucie lała się krew. Po chwili już był drugi ranny. Policjant uciekł. Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.

Żołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim fińskim nożem. Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku. Wyszyliśmy na boczną drogę. Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do kolana nogą.

– Panowie, ratujcie mnie! – błagał. – Nie zostawiajcie mnie, bo umrę. Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.

– Trzeba mu ścisnąć nogę – zdecydowałem. I już zdejmowaliśmy z niego pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.

– Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych – zaproponował Mały.

To było jedyne logiczne wyjście. Poszliśmy. Za nami zostało wołanie gospodarza: „Panowie, nie zostawiajcie mnie!” Po kilku minutach byliśmy już we wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra. Na skraju wsi, ukryci w krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym krzyżem. Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach. Sierżant wydał rozkazy i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną. Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.

38
{"b":"100352","o":1}