– Owszem, jechał – odpowiedział sierżant – ale tak pędził, jakby mu pies przy portkach wisiał.
– Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę – powiedziałem do żołnierza, z którym rozmawialiśmy. – Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to potrafi bić!
Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy. Ale samoloty znów położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem. Przeleżeliśmy tak cały dzień, a wieczorem na szosę – i do Garwolina.
Garwolin w płomieniach. Teraz szliśmy już tylko nocą, a rano schodziliśmy w pole i układaliśmy się spać pod jakimś samotnie rosnącym krzakiem. Ryki – spalone. Przy tlących się zgliszczach siedziała kobieta i grzebiąc patykiem w popiele, śmiała się. Wariatka. Patrzyłem i poczułem ciarki na plecach. Niesamowity śmiech. Cichy, wariacki śmiech.
Kurów – spalony. Sterczą tylko kominy spalonych chałup. Na brzegu szosy trupy ludzi.
– Tu leży kobieta! – zawołał Mały idący przodem.
Podeszliśmy bliżej, może jeszcze żyje. Była to młoda, ładna kobieta. Nie żyła.
Kilka kilometrów szliśmy wśród płonących lasów. Środkiem szosy wojsko, bokiem cywilna ludność.
– Gdyby Niemcy teraz zrobili nalot – to familijny klops – powiedziałem do chłopaków. – Na szosie widno jak w dzień, a z jednej i z drugiej strony płonące lasy.
– Nie kracz – wtrącił Średni – bo możesz wykrakać, a wtedy jatka. Markuszów – spalony. Wreszcie Lublin, ale tu też nie mobilizują do wojska. Każą iść do Zamościa. Zbuntowałem się.
– Nie idę do Zamościa – powiedziałem. – Teraz mam już niedaleko do rodziny.
Chłopaki też mieli już dosyć wędrówki, więc pewnego dnia z przygodami odwaliliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilometrów i zatrzymaliśmy się u dalekie j rodziny mojego ojca. Na tym etapie, zaraz za Lublinem, dał nam popęd niemiecki samolot, który zjawił się raptownie nad nami, lecąc ha wysokości przydrożnych drzew. Szliśmy w dzień, więc szosa była zupełnie pusta. Gdy zobaczyliśmy zbliżający się samolot, szybko uciekliśmy z szosy i położyliśmy się za dużymi kamieniami, które tworzyły coś w rodzaju płotu odgradzającego pole, żeby przechodzące bydło nie niszczyło zasiewów. Samolot zniżył się na wysokość kilkunastu metrów i przeleciał dokładnie nad nami.
Zaledwie zdążyliśmy się podnieść, on już leciał z powrotem. Przeskoczyliśmy przez kamienie i położyliśmy się z drugiej strony. Usłyszeliśmy warkot nad głowami i trajkot karabinu maszynowego. Teraz, gdy nas minął, obserwowaliśmy, jak robi skręt i znów wraca do nas. Skok na drugą stronę i serdeczne przytulenie się do kamieni. Teraz już nie czekaliśmy na jego powrót, lecz gdy tylko nas minął, już byliśmy po drugiej stronie naszej kamiennej osłony. Przeleciał jeszcze dwa razy, a gdy spostrzegł, że nie da rady nas ustrzelić, zajechał z boku i lotnik pogroził nam pięścią, a my odwdzięczyliśmy się jeszcze lepszym ruchem, gdy to jedną rękę kładzie się na przedramieniu drugiej i tą drugą dopiero się macha. Domyśliliśmy się, że bomby musiał wyrzucić – nad Lublinem, dlatego do nas strzelał tylko z karabinu maszynowego. Gdyby miał coś jeszcze, to na pewno by nas poczęstował.
Nie tracąc humoru poszliśmy dalej. Już nikt nas więcej nie zaczepiał. Gdy odwaliliśmy czterdzieści kilometrów, a do wieczora było jeszcze daleko, zdecydowaliśmy, że trzeba wstąpić do chałupy, pożywić się i przespać chociaż z godzinę – bo przecież od świtu byliśmy w drodze. Gospodarz, do którego wstąpiliśmy, przyjął nas bardzo serdecznie, nakarmił i zrobił posłanie w stodole. Podczas gdy jedliśmy, on opowiadał, ile to już ludzi przeszło przez wieś w ciągu ostatnich dni. Ubolewał nad tymi, którzy musieli uciekać ze swych domów. Śmieszyło go i nie rozumiał, dlaczego ci ludzie, gdy tylko posłyszą warkot samolotu, zaraz pędzą wszyscy jak wariaty w pole. Opowiedzieliśmy mu, co widzieliśmy po drodze: o spalonych wsiach, w których nie pozostał nawet jeden dom, o trupach przy drogach i wariatach na zgliszczach. O tym, że Niemcy strzelają nawet do pastuszków na łąkach, i o tym, jak to przed kilkoma godzinami zaledwie polował na nas niemiecki samolot. Gospodarz słuchał, kręcił głową, ale widziałem, że nam nie wierzy.
Gdy już najedliśmy się solidnie, poszliśmy spać do stodoły, prosząc gospodarza, żeby nas zbudził za dwie godziny.
Ze snu wyrwał nas huk bomb. Słychać jeden wybuch, drugi, trzeci… Coraz bliżej. Wreszcie huk, brzęk szyb, stodoła zatrzeszczała i… cisza.
– Chłopaki, lecimy! – krzyknąłem. Poderwałem się z posłania i już otwieram drzwi stodoły. Przy mnie stoi Średni. Mały, zaspany, usiadł na posłaniu i zdziwiony zapytał:
– Po co? Przecież już po wszystkim. – Otworzyliśmy już drzwi, a Mały kładzie się z powrotem spać.
– Wstawaj, bydlaku, k… twoja mać! – wrzasnąłem wściekle. – Ratować może trzeba!
Po takiej grzecznej prośbie nie mógł już odmówić. Wyskoczyliśmy razem przed zabudowania.
Okazało się, że ostatnia bomba trafiła w zabudowania sąsiada. Paliła się chałupa i stodoła – a w głębi wsi palił się jeszcze jakiś budynek. Chałupa naszego gościnnego gospodarza znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów od płonących zabudowań. Po długiej drabinie weszliśmy na dach, a po chwili już gospodarz podawał nam duże, zamoczone w wodzie płachty,” którymi gasiliśmy płonącą słomę, przenoszoną przez wiatr na słomiany dach naszej chałupy. Po kilku minutach płachty już były suche. Przez cały czas rodzina gospodarza dostarczała nam na dach wodę w wiadrach, którą polewaliśmy dach, płachty i siebie. Zbiegli się ludzie. Część ratowała płonące zabudowania, inni z płachtami obsadzili dachy naszych budynków i w ten sposób nas zmienili, bo nie sposób było wytrzymać długo w takim gorącu. Na dachu ludzie zmieniali się co kilkanaście minut, a ci na dole systemem taśmowym podawali wiadrami wodę do polewania dachu. Gdy już zabudowania sąsiada dogasały, a nasi gospodarze wnosili do chałupy swoje graty, które w czasie pożaru ludzie wyciągnęli na podwórze, zapytaliśmy gospodarza, czy teraz wierzy, że to, co mówiliśmy o Niemcach, było prawdą. Poszliśmy ze wsi żegnani serdecznie przez gospodarza i zaopatrzeni w żywność.
Po trzech godzinach, już po ciemku, doszliśmy do wsi Małków, która była celem naszej wędrówki.
Trzy dni później dotarły do wsi matka moja i siostra, które wyjechały z Warszawy pociągiem tego samego dnia, kiedyśmy my wyszli piechotą. Opowiedziały nam, jak Niemcy bombardowali pociąg, jak musieli czekać na reperację torów, jakimi sposobami zdobywali żywność. W rezultacie przyjechały trzy dni po nas. Po tygodniu do wsi przyszedł mój starszy brat, który w tym czasie służył w wojsku. Ten znów przyszedł piechotą prawie od rumuńskiej granicy. W wędrówce swojej starał się unikać spotkania z Niemcami, a przede wszystkim z nacjonalistami ukraińskimi, którzy strzelali do każdego człowieka w mundurze. Przyszedł wygłodzony i wyczerpany biegunką, na którą zachorował żywiąc się w drodze różnymi surowiznami. Nie chciał iść do Rumunii, twierdząc, że miejsce każdego Polaka jest w Polsce. Byłem tego samego zdania.
Po kilku dniach wybrałem się z Małym i Średnim na rozpoznanie do Chełma, oddalonego od naszej wsi o dwadzieścia cztery kilometry. Tego samego dnia weszły tam wojska radzieckie. W mieszkaniu mojej dalekiej rodziny, u której się zatrzymaliśmy, zakwaterowano trzech oficerów radzieckich. Gdy w rozmowie powiedzieliśmy, w jakich pracujemy zawodach, namawiali nas na wyjazd do Rosji.
– Roboty u nas mnogo – mówili. – Jeśli chcecie, możecie jechać z nami. Nie zgodziliśmy się na ich propozycję.
– Tu są nasze rodziny, nasz naród – mówiliśmy z przekonaniem. – Tacy jak my przydadzą się na miejscu, a pewnie „rabota” też będzie ciekawsza.
Trzeciego dnia rano, gdy wstaliśmy, okazało się, że w miasteczku nie ma już rosyjskiego wojska. W nocy wycofali się na linię Bugu.
Wróciliśmy do swojej wsi. Ciężko nam było iść, bo dźwigaliśmy na plecach po dwa karabiny, które znaleźliśmy w lesie, a do znalezionych chlebaków pakowaliśmy amunicję. Do chałupy weszliśmy od strony łąk, żeby nas z tym majdanem nie widzieli miejscowi chłopi. Nasi gospodarze to trzej bracia w wieku od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Przy ich pomocy zawinęliśmy broń i amunicję w naoliwione szmaty i zakopaliśmy w krzakach na pastwisku. We wsi od dwóch dni kwaterowała polska konnica, lecz tej nocy odjechała.