Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że Niemcy są w odległej o dziewięć kilometrów osadzie. W sąsiedniej wsi koloniści niemieccy wybudowali już bramę powitalną i uroczyście szykują się na przyjęcie niemieckich żołnierzy. Doszliśmy do wniosku, że warto popsuć im tę uroczystość. Postanowiliśmy podpalić w nocy wieś. Zaplanowaliśmy, że podpalimy chałupę na końcu wsi, a gdy wszyscy będą ją ratować, wtedy podpalimy równocześnie kilka chałup w różnych punktach. Każdy będzie podpalał inne zabudowanie na własną rękę i postara się jak najszybciej przyjść na wyznaczone miejsce, z którego razem wrócimy do siebie. Żeby powitalna iluminacja wyglądała piękniej, postanowiliśmy wciągnąć do akcji naszych gospodarzy. Młode chłopy, na pewno się zgodzą, a wtedy będziemy mogli podpalić równocześnie więcej chałup.
Gdy przedłożyłem im nasz plan, pomyśleli… i odmówili.
– Nasza wieś jest najbliżej tamtej, niemieckiej wsi. Jak podpalimy, to domyśla się, że to zrobiła nasza wieś, a wtedy w odwecie mogą nas spalić i powystrzelać ludzi.
Na nic nie zdało się nasze przekonywanie. Nie chcieli i nam zabronili. W tej sytuacji nie mogliśmy już zrobić tego sami i żałowaliśmy tylko, że powiedzieliśmy o tym naszym gospodarzom.
Następnego dnia przed południem do wsi przyjechali Niemcy. Zobaczyłem ich wtedy pierwszy raz. Staliśmy we trzech przed chałupą i patrzyliśmy z ciekawością i nienawiścią na nie znane nam mundury. Jechali wolno przez wieś na ciężkich koniach z obciętymi ogonami. Rozkwaterowano ich w całej wsi. Chodziliśmy we trzech po chałupach znajomych gospodarzy, żeby przyjrzeć im się z bliska. W jednej chałupie kwaterowało dwóch oficerów. Gdy weszliśmy, w izbie było już kilka osób: gospodarze, dwóch sąsiadów i miejscowy kolonista. Niemiec, który przychodził w konkury do córki gospodarza. Oficerowie grzecznie rozmawiali z chłopami, a tłumaczem był miejscowy Niemiec. Pytali o warunki życia w Polsce, jakie są zarobki, o ceny różnych towarów, mówiąc równocześnie, jak te sprawy wyglądają w Niemczech. Posłuchałem cierpliwie kilka minut i zadałem pytanie, jak to u nich jest z tymi erzatzami, jak margaryna zamiast masła, sztuczny kauczuk, sztuczna benzyna i materiały. Odpowiedzieli nam, że to jest tylko polska propaganda.
Średni zwrócił się do tłumacza, żeby zapytał, po jaką cholerę oni zaczęli wojnę z nami i po co właściwie tu przyszli. Tłumacz zawahał się, ale oficer spostrzegł, że pytanie musiało się nie podobać, więc sam zapytał, co Średni powiedział. Gdy powtórzono mu pytanie, odpowiedział:
– Wojska niemieckie przyszły wyzwolić prześladowaną ludność niemiecką mieszkającą w Polsce i teraz urządzać będą nowe życie.
– Czekajcie, s…syny, my wam tu lepsze życie urządzimy – mruknął Średni pod nosem, jednak tak głośno, że wszyscy usłyszeli. Spojrzałem wymownie na Średniego i powiedziałem:
– Spokój.
A tłumacza poprosiłem, żeby powiedział, czy był w Polsce prześladowany i w jaki sposób. Nie chciał odpowiedzieć. Rozmawiał teraz z oficerami, ale nie powtórzył tego, co powiedziałem. Średni i Mały siedzieli na ławie pod ścianą i bez przerwy przygadywali, a chłopi, słysząc to, nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
Pomyślałem, że jeśli teraz tłumacz powie, z czego się wszyscy śmieją, to może być z nami nieklawo. Dałem chłopakom znak, że czas już urywać się, i po chwili wyszliśmy z chałupy. Następnego dnia Niemcy opuścili wieś, wyznaczając na sołtysa miejscowego Niemca.
Chłopaki chcieli wracać do Warszawy, a ja znów postanowiłem zaczekać, aż mój brat dojdzie do zdrowia, żeby wracać razem z nim. Wobec tego Średni i Mały, zaopatrzeni dobrze w żywność na drogę, pożegnali gościnnych mieszkańców wsi, którzy nas żywili przez cały czas pobytu, i wyruszyli piechotą w powrotną drogę.
Przez trzy tygodnie byliśmy na utrzymaniu prawie całej wsi. Do której chałupy tylko wstąpiliśmy – częstowano nas jedzeniem. Każdy gospodarz bił świnie i ukrywał część mięsa oraz zboże w obawie, że jeśli dojdzie do działań wojennych na ich terenie, to wszystko może się zmarnować, spalić albo zabiorą Niemcy. Niejeden raz byliśmy tak obżarci, że po wyjściu z chałupy kładliśmy się na trawie, bo nie mogliśmy się poruszać.
– Dopóki mamy – mówili chłopi – będziemy jedli wszyscy. A jak nie będzie, to wszyscy nie będziemy jedli.
Prócz tego, co zjedliśmy, dawali nam jeszcze żywność dla mojej rodziny. Wieś Małków i jej życzliwych mieszkańców wspominamy zawsze z uczuciem serdeczności.
Wacek, mój brat, doszedł wreszcie do zdrowia i w tydzień po odejściu kumpli we dwóch wyruszyliśmy do Warszawy.
Powrotna droga przeszła bez żadnych większych przygód. Gdy minęliśmy Łęczną, rozpadał się deszcz. Do domu nie spieszyło się nam tak bardzo, żebyśmy mieli moknąć na zimnym, październikowym deszczu. Postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś do następnego dnia. Wstąpiliśmy do jednej chałupy – gospodarz nie przyjął nas. Powiedział, że nie ma miejsca. To samo powtórzyło się w drugiej, trzeciej i czwartej chałupie. Co robić? – zastanawialiśmy się. Deszcz leje, a te cholerne chamy nie chcą wpuścić do chałupy. I pomyśleć, że to tylko trzydzieści kilometrów od Małkowa, w którym chłopi tak serdecznie przyjmowali wszystkich uciekinierów. A ci rozwydrzeni pewnie dlatego, że mieszkają przy szosie i niedaleko Lublina. Nauczeni na wszystkim zarabiać.
Zbliżyliśmy się do następnej chałupy, stojącej przy szosie.
– Dalej nie idę – powiedziałem do Wacka. – Z tej chałupy wygnać się nie damy. Jak nie zechce przyjąć, to włażę „na duś”, na chama.
– A jak chłop stanie do draki? – zapytał Wacek.
– To będzie ją miał. Jak „trep” nie ma w sobie litości dla moknących wędrowców, to ja też bez litowania się nad nim mogę mu łeb rozbić „paragrafem”. – Mówiąc to skręciłem do chałupy.
Chociaż byłem zły, jednak o przyjęcie nas prosiłem grzecznie.
– Czy przyjmie nas pan do jutra rana? – zapytałem gospodarza, który otworzył nam drzwi. – Chcieliśmy dojść do Lublina, ale deszcz przeszkodził.
– Proszę, wejdźcie – odpowiedział gospodarz bez żadnej złości. – Tyle ludzi już tu nocowało, to i tym razem też się miejsce znajdzie.
Do wieczora było jeszcze kilka godzin, ale że padał deszcz, to gospodarz nie wychodził do żadnej pracy. Opowiadał nam, ile to ludzi przechodziło tędy w jedną i drugą stronę, ile osób u niego nocowało i jak się zachowywali. Jedni byli grzeczni – zjedli, przenocowali, podziękowali albo i płacić chcieli. Inni znikali w nocy, a rano okazywało się, że coś z domu zginęło. – Różni są ludzie – mówił gospodarz.
Powiedziałem mu, jak nas przyjmowano w tamtych chałupach. – To, panie, Niemcy, koloniści. Cztery lata już tu mieszkam i z nimi nie mogę się zgodzić. Oni tylko ze sobą żyją. Gorzej już nie mogliście trafić.
Przespaliśmy noc w drugiej, nie wykończonej izbie, na posłaniu ze słomy, przykryci lnianymi płachtami, a rano, po pożegnaniu uprzejmych gospodarzy, którzy nawet nie chcieli przyjąć zapłaty za kolację i śniadanie, poszliśmy do Lublina. Z Lublina do Dęblina pojechaliśmy towarowym pociągiem, który składał się z czterech platform załadowanych ludźmi. Z Dęblina do Otwocka piechotą, z noclegiem w okolicach Garwolina. A z Otwocka do Warszawy kolejką dojazdową, która już kursowała normalnie według rozkładu jazdy. Gdy od kolejki szliśmy piechotą do domu, przyglądałem się rozwalonym i spalonym domom. Ciekaw byłem, jak wygląda nasza ulica Tatrzańska, czy stoi nasz dom i jak teraz będzie się układało moje życie pod okupacją, wśród wrogów, których już nienawidziłem. Patrzyłem spode łba na każdego mijanego Niemca i zastanawiałem się, co i jak należy robić, żeby im wleźć za skórę. Myślałem o fabryce, czy będzie uruchomiona, o kolegach – czy wszyscy żyją. Czy Średni i Mały dotarli bez przeszkód do domu? Patrząc na zniszczoną Warszawę żałowałem, że nie było mnie tu w czasie oblężenia. Wreszcie doszedłem do rogu Tatrzańskiej. Spojrzałem – dom stoi, tylko w większości okien dykta zamiast wybitych szyb. Mieszkanie moje też zastałem całe, tylko bez szyb i z uszkodzoną odłamkiem pocisku artyleryjskiego szafą. Następnego dnia brat pojechał do żony, a ja zostałem w domu sam na swoich starych śmieciach. Zobaczymy, jakie zmiany przyniosą następne dni.