Wyszedłem na ulicę. Wiedziałem, że jeśli będzie awantura, to zakończenie może być tylko jedno: ktoś wyląduje w szpitalu lub ma cmentarzu, ktoś inny w więzieniu – a kto i gdzie, to już za chwilę będzie wiadomo.
Chłopaki wciąż stali na rogu. Stanąłem przed nimi, trzymając ręce na klapach rozpiętej marynarki. Jak skoczą, to pierwszym ruchem zrzucę marynarkę i rzucę im w twarz. To powinno ich na sekundę ogłupić, a wtedy już będę miał w ręku „pomocnika”. Popatrzyłem chwilę, zanim powiedziałem:
– Słyszałem, że macie mi wlać? Żaden się nie odezwał.
– Jak macie bić, to zaczynajcie. Który z was najmocniejszy, ten niech pierwszy uderzy. Po co macie szukać okazji. Przyszedłem sam. No co? – zapytałem prowokacyjnie. – Pięciu was jest i nie ma jednego mocnego, który pierwszy uderzy? Trudno, to zaczynajcie kupą, będzie wam łatwiej. Tylko żeby później żaden nie żałował, bo ostrzegam, że nie będę bił gołą ręką.
Stali wszyscy w miejscu. Żaden się nie ruszył i z ich strony nie padło nawet jedno słowo.
– Jak nie zaczynacie, to może chociaż powiecie, o co wam chodzi, czego ode mnie chcecie, za co chcieliście mnie bić?
– No bo urwałeś się, zrobiłeś się ważny… – zaczął jeden niepewnie.
– Na winklu nigdy z nami teraz nie stoisz – dodał drugi.
Teraz już zaczęli mówić wszyscy i wszystko, co powiedzieli, można było określić jednym zdaniem: pracujesz, zarabiasz, to już ci nie odpowiada nasze towarzystwo.
– O rany! – powiedziałem z zachwytem. – Niby jesteście cwaniaki, a jednak barany. Czy żeby to wyjaśnić, to trzeba zaraz bić? Dlaczego nie zapytacie mnie o to? Mogliśmy dawno już porozmawiać tak jak teraz.
I wtedy wyjaśniłem im swoją sytuację. Że pracuję, że prosto z pracy chodzę do szkoły, a w domu się uczę.
– Jak który z was będzie miał chęć, niech wyjdzie o pierwszej w nocy na podwórko, to przekona się, że w moim oknie jeszcze się świeci, a w sobotę i niedzielę, jak się nie uczę, to odsypiam zaległości. Jak skończę szkołę, to znów będziemy stali razem na rogu, ale teraz, jak mam okazję, to muszę się uczyć. Jak do czego sam nie dojdę, to i żaden z was nic mi nie da.
Tego dnia stałem z nimi prawie do godziny pierwszej w nocy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Zrozumieli chłopaki. Już nigdy z tego powodu nie mieli do mnie pretensji. W następnych latach bywało tak, że wyganiali mnie, gdy szykowała się większa awantura. Charakter nie pozwalał mi opuszczać ich w takiej sytuacji. Wtedy mówili: „Uciekaj, nie wtrącaj się, to nasze sprawy. My nie mamy nic do stracenia. Jak nawet pójdzie który do więzienia, to gdy wróci, będzie taki sam, a tobie nie wolno, bo jak wpadniesz, to stracisz dużo”.
Powoli zbliżał się koniec roku szkolnego, a ja jeszcze nie zapłaciłem za drugie półrocze. W domu brak było pieniędzy i wiedziałem już na pewno, że nie przejdę na następny kurs. Chciałem tylko jeszcze wyciągnąć dla siebie jak najwięcej wiadomości. Już od kilku dni codziennie przed wykładami dyrektor kazał opuszczać szkołę tym wszystkim, którzy nie mieli opłaconego drugiego półrocza. Wychodziłem tylko na kilka minut, a gdy dyrektor opuszczał salę, wracałem z powrotem. Wreszcie trzy tygodnie przed końcem roku opuściłem szkołę na zawsze. A odbyło się to tak:
Po ćwiczeniach w pracowni, gdzie robiliśmy tylko pomiary, trzeba było w domu zrobić rozwiązanie. Kto tego nie zrobił, nie był wpuszczony na następne ćwiczenia.
Tego dnia była pracownia, a ja nie miałem zrobionych obliczeń, więc obliczałem już w sali, przed rozpoczęciem wykładów. Przez cały czas przeszkadzał mi jeden chłopak, z którym zaprzyjaźniłem się w szkole.
Chociaż robił to z humorem, jednak mi przeszkadzał. Kiedy kilkakrotne prośby nie pomogły, ostrzegłem go, że jak jeszcze raz szarpnie ławką, to dostanie ode mnie. Szarpnął, więc poderwałem się, by spełnić obietnicę. Zdążył uciec, a ja posłałem mu zupełnie maleńką „wiązankę”: „Przyjdzie taki… go mać szczeniak i przeszkadza. Jemu dobrze, bo nie pracuje i ma czas cały dzień odrabiać lekcje…”
– Panie! Jak się pan wyraża? – wtrącił się z boku jakiś „drewniak”.
– A pan czego się wtrąca? – powiedziałem ze złością. – Nie podskakuj pan, jak nikt pana nie trąca. Inteligent, cholera, się znalazł.
Uraziło go to.
– Jak pan jest łobuzem, to nie powinien pan chodzić do takiej szkoły – dziamgocze mój „drewniak”. – Uliczne wychowanie.
– Szoruj, frajerze, bo ciebie stuknę! – wrzasnąłem już zły, że się za dużo mądrzy.
Odszedł, a ja usiadłem i dalej odrabiałem lekcję, zapominając o incydencie. Po pięciu minutach woźny wywołał mnie po nazwisku, mówiąc, że dyrektor prosi. Idąc, zastanawiałem się, po co on mnie wzywa. Myślałem, że pewnie będzie cisnął o pieniądze. W kancelarii zastałem mojego „drewniaka”. Dyrektor zwracając się do niego zapytał:
– Jak ten pan powiedział? Proszę, niech pan powtórzy.
– Powiedział… taka go mać – wstydliwie powtórzył „drewniak”, a słowa te ledwie przeszły mu przez usta.
– Może pan już odejść – grzecznie wyprosił dyrektor „drewniaka”. A gdy ten odszedł, wtedy dopiero wrzasnął na mnie:
– Co pan sobie myśli, że gdzie pan się znajduje? To jest wyższa uczelnia. Ja pana w proch zniszczę! – krzyczał, waląc pięścią w stół, a twarz mu sczerwieniała tak, że już miałem nadzieję, że go szlag trafi. Ale nie trafił. Powrzeszczał jeszcze trochę i na zakończenie powiedział:
– Na dwa tygodnie jest pan zawieszony w wykładach.
Przez cały czas, gdy tak krzyczał, patrzyłem na niego zdziwiony i z pewnym nawet zadowoleniem. Najwięcej cieszyło mnie to: „Ja pana w proch zniszczę!” Pomyślałem sobie, że gdybym dobrze łbem strzelił, to musieliby faceta ze ściany zbierać, a on mnie chce w proch zniszczyć! Równocześnie myślałem jeszcze o czymś innym: trzy tygodnie do końca roku, na dwa tygodnie zawieszony w wykładach, mam zapłacić za drugie półrocze i już na pewno wiem, że nie zdam egzaminu. Już wiedziałem, co mam dalej robić.
Gdy wszedłem na salę wykładową, rozejrzałem się, gdzie stoi mój „drewniak”. Stał na szczycie schodów, bo sale wykładowe przypominały widownię w cyrku, ławki ustawione były amfiteatralnie, a w przejściach były schody. Podszedłem do niego, stanąłem jeden stopień wyżej i zapytałem tonem najdelikatniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć:
– No i co, poskarżył pan, prawda? I pan chyba sam naprawdę nie wie, za co. Mnie dyrektor opieprzył…
– Panie, jak pan się znów wyraża! – oburzył się „drewniak”.
– Słuchaj teraz, jak mówię – powiedziałem już ostro, i zmieniając znów ton na łagodny, powtórzyłem zaczęte zdanie:
– No więc, mnie dyrektor opieprzył i ja też nie wiem, za co. Wie pan, żebyśmy obaj wiedzieli, za co… no to trzymaj się, frajerze! – kończąc te słowa trzepnąłem go z całej siły pięścią między oczy.
Facet zleciał ze schodów na złamanie karku, a ja wyszedłem górnymi drzwiami z sali i więcej tam nie poszedłem. W ten sposób zakończyłem teoretyczne szkolenie zawodowe, a chłopak miał naukę, że kapować nie wolno.
POGRZEB OJCA
Ojciec mój dostał jakiejś manii, że niedługo umrze – a przecież był zdrów, na nic nie cierpiał i nic mu nie dokuczało. Średniego wzrostu, krępy, silny, był dobrze zbudowany. Chodził jak zwykle codziennie do pracy i wracał nieraz trzeźwy, innym razem pijany. W lipcu wyjechał na urlop w swoje rodzinne strony. Starał się odwiedzić wszystkich bliższych i dalszych krewnych. Żegnał się ze znajomymi, twierdząc, że już się więcej nie zobaczą.
Gdy ojciec powrócił z urlopu, postanowiłem zafundować mu ze swojego zarobku dobry garnitur. Wykonanie zleciłem mojemu „nadwornemu” krawcowi, Żydowi z drugiego domu, który klepał biedę, żywiąc ze swej pracy żonę i cztery córki (najstarsza miała sześć lat). Klientela jego to „bogaci” mieszkańcy biednej dzielnicy robotniczej. Garnitur zamówiłem w pierwszych dniach miesiąca, a płacić miałem w dwóch ratach – jedną w połowie i drugą w końcu miesiąca. Mimo że jeszcze nic krawcowi nie zapłaciłem, przyniósł gotowy garnitur tuż przed piętnastym.