Wszystko było dobrze do momentu, gdy kuzyn postanowił położyć się spać. Poprawiając poduszkę, zobaczył pistolet i oczy wyszły mu na wierzch ze strachu.
– Co to jest? – zapytał przerażony wskazując ręką pistolet.
– Pistolet – odpowiedział spokojnie Zdzisiek.
– Czyj?
– Długiego.
– Ale co on robi tu, w mieszkaniu?
– Leży – odpowiedział Zdzisiek lakonicznie.
– Niech pan go wyniesie… Niech pan go wyrzuci – prosił kuzyn.
– Nie mogę. Długi by mnie chyba zabił. Ale niech pan się nie boi. Ten pistolet zawsze tu leży i jeszcze nigdy sam nie wystrzelił.
– To niech pan go chociaż schowa w inne miejsce – prosił kuzyn, bojąc się wziąć pistolet do ręki.
Zdzisiek przełożył pistolet na szafę.
Kuzyn mój całą noc nie kładł się, tylko chodził zdenerwowany po mieszkaniu. Gdy o północy w pobliskich koszarach wojskowych Niemcy strzałami witali Nowy Rok, kuzyn wpadł w przerażenie. Miotał się po mieszkaniu wołając:
– Ojej! Ojej! O Boże! Oni tu do nas idą! Już strzelają! Niech pan to wyrzuci!
Zdzisiek dla świętego spokoju owinął spluwę grubo szmatami i wsadził w luft przewodu kominowego. Kuzyn męczył się całą noc i nie dał Zdziśkowi spać. O godzinie piątej rano uciekł, przysięgając, że w tym mieszkaniu noga jego więcej nie postanie.
– Oj, ty frajerze – powiedziałem, gdy Zdzisiek skończył opowiadać. – Nie wiedziałeś, co zrobić? Trzeba było wyłożyć na stół swoją spluwę, spod łóżka wyciągnąć kilka granatów i udawać wariata: turlać nimi po podłodze. Wtedy on uciekłby na korytarz, a ty spałbyś spokojnie całą noc.
U małpy brzytwa, a u nas broń w ręku to prawie jedno. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że żaden z nas nie postrzelił drugiego i nie wpadł w tarapaty, z których nie było wyjścia.
Podobała nam się taka zabawa, ale to jeszcze nie było to, co mogło nam dać pełne zadowolenie.
Otrzymaliśmy od „Andrzeja” nowe rozkazy: podano nam na karteczkach nazwiska, adresy i miejsca pracy ludzi, o których należało przeprowadzić wywiad. Kartki przyjąłem, bo rozkaz jest rozkazem, ale nie miałem ochoty i czasu, żeby za kimś łazić, więc do następnego zebrania nic w tej sprawie nie zrobiliśmy. Dostaliśmy upomnienie za opieszałe wykonywanie rozkazów, ale na następne zebranie też nic nie przygotowaliśmy. Na zwróconą nam w ostrej formie uwagę, odpowiedziałem:
– Nie dawajcie nam poleceń, których nie potrafimy wykonać. Taka robota nam nie odpowiada. Potrzebna broń? Dajemy broń i damy jej jeszcze dużo. Trzeba będzie rzucić bombę, granat? – dajcie rozkaz i wykonamy. Ale chodzić za kimś, wypytywać ludzi – to nie dla nas robota.
Następnego dnia poszedłem do Tadzia, żeby prywatnie i po koleżeńsku porozmawiać z nim na ten temat. Gdy wspomniałem o tych dziennych rozkazach, Tadzio roześmiał się i powiedział, że słyszał o nasze j grupie taką opinię: „Zbuntowane chłopaki, ale z charakterem. Nie wiadomo, jak z nimi postępować, ale na takich można liczyć, jeśli dostaną zadanie, które im się spodoba”.
– Jak tak, to klawo – uspokoiłem się. – Bo już myślałem, że będzie nieporozumienie.
BOSO, ALE W OSTROGACH
Miała dwadzieścia lat i na imię Basia. Pracowaliśmy w jednej fabryce. Mężatka, która po niedługim pożyciu rozeszła się z mężem. Była jak aniołek – ładna, zgrabna, młoda, miła, więc nic dziwnego, że od pierwszego dnia wpadła mi w oko. Krążyły pogłoski, że przeniesiona została do fabryki z filii na Żeraniu za utrzymywanie bardziej niż koleżeńskich stosunków z żonatym i dzieciatym technikiem czy też inżynierem. Szybko znalazło się kilku facetów, którzy kilka razy dziennie przechodzili przez oddział, żeby chociaż z daleka popatrzyć na Basie. Jeden był nawet taki uparty, że potrafił pół godziny stać w jednym miejscu i patrzeć na nią jak żaba na piorun. Na oddziale pracowały prawie same kobiety. Było kilku starszych facetów i ja – jedyny młody, dwudziestoletni chłopak, zatrudniony przy konserwacji maszyn. Bez przerwy kręciłem się wśród maszyn: w jednej ustawiłem szablon, w innej zreperowałem motorek, w trzeciej nawalił licznik. Coraz częściej zatrzymywałem się przy maszynce Basi. Jeśli maszynka pracowała dobrze, to już postarałem się o to, żeby coś w niej szwankowało, tak żeby Basia nie mogła naprawić. Cacy, cacy… i zaproponowałem spotkanie na mieście. Basia wyraziła zgodę z zastrzeżeniem, że spotkamy się nie na mieście, lecz u mnie, „w Dole”. „Dół” – to Czerniaków i Powiśle, dzielnice Warszawy położone niżej niż cała lewobrzeżna Warszawa. Jakby człowiek nie szedł, żeby wydostać się do miasta, trzeba było pchać się do góry. Stąd nazwa „Dół”, a o chłopakach z tych dzielnic mówiło się: „chłopak z Dołu”.
Chcesz, kochanie, „Dół”, niech będzie „Dół”. Ładnie to nawet umotywowała. „Za mało pan zarabia na to, żeby utrzymywać całą rodzinę i jeszcze tracić pieniądze na kobiety. Bo przecież na mieście musielibyśmy gdzieś wstąpić – do kina, teatru czy kawiarni – a to kosztuje”.
Spotkaliśmy się w niedzielę. Spacerkiem poszliśmy szosą wilanowską prawie pod Wilanów. Gdy wracaliśmy, byliśmy już ze sobą na „ty”, lecz w fabryce zwracaliśmy się do siebie przez „pan” i „pani”. W następną niedzielę po spacerze zaprosiłem Basie do mieszkania, a po kilku tygodniach, gdy w mieszkaniu zostaliśmy sami… staliśmy się sobie bardzo, bardzo bliscy. Powstał u mnie „bałagan na facjacie”, czyli inaczej kocioł w głowie, albo mówiąc po prostu: byłem zakochany. Spotykaliśmy się tylko na dzielnicy i u mnie w mieszkaniu. Basia ślicznie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego tak właśnie musi być: „Ty jesteś kawaler, a ja mężatka. Jak zobaczą nas znajomi z fabryki, to będą mieli powód do gadania”. To nie jej wina, że chłopy na nią patrzą, a ludzie wyciągają z tego własne wnioski. „A poza tym ja nie zgodzę się na to, żebyś ty w jakiejkolwiek formie wydawał na mnie pieniądze”.
Basia przychodziła do fabryki codziennie inaczej ubrana i wiele czasu upłynęło, zanim drugi raz zobaczyłem, że ma na sobie coś, co już raz widziałem. Do tego trzy futra. Zadowolony byłem, że mam taką „laleczkę”, ale niejeden raz zastanawiałem się, skąd przy swoich zarobkach bierze pieniądze na takie stroje. Gdy ją o to zapytałem, powiedziała, że wszystko kupują jej rodzice, bo własne zarobki wystarczają jej tylko na życie. Jak rodzice, to niech będą rodzice – i przestałem się tą sprawą interesować.
Miłość i sielanka zakłócane były tylko wtedy, gdy Basia zrywała ze mną. Odbywało się to zawsze tak, że mniej więcej raz na kilka tygodni Basia zakładała mowę:
– Dzisiaj spotkaliśmy się po raz ostatni. Tak dalej być nie może. Ty jesteś kawaler, ja mężatka, pobrać się nie możemy. Przed tobą jest inne życie. Znajdziesz sobie dziewczynę, z którą będziesz się mógł ożenić, założyć własny dom, rodzinę – a ja ci tego wszystkiego dać nie mogę. Moje życie jest już stracone.
Tłumaczyłem jej tak, jak potrafiłem, że przed wojskiem nie mam zamiaru się żenić, że w tej chwili to i tak w moim życiu nic nie zmienia, że jeżeli zerwiemy, to ona i tak będzie mężatką… Ja swoje, a ona swoje.
– To idź do diabła! – mówiłem, gdy już wreszcie wpadłem w złość. – Idź i więcej nie przychodź! Jeśli ci to odpowiada, to nawet w fabryce możemy ze sobą nie rozmawiać.
Zawsze po takiej rozmowie przez kilka dni zwracaliśmy się do siebie tylko w sprawach służbowych, lecz po kilku lub kilkunastu dniach bez żadnego uprzedzenia Basia przychodziła do mnie do domu i znów kilka tygodni było wszystko dobrze.
Wybuchła wojna. Po powrocie z rajzy poszedłem szukać Basi w jej warszawskim mieszkaniu. Dom był częściowo rozwalony, lecz odnalazłem koleżankę, z którą przed wojną dzieliły pokój, i dowiedziałem się, że Basia przeniosła się do Milanówka, do swoich rodziców. Pojechałem pod wskazany przez koleżankę adres… i znów wszystko było jak dawniej. Ja jeździłem do Milanówka, częściej jednak Basia przyjeżdżała do mnie. Pomieszkaliśmy razem dwa, trzy dni i Basia wracała do rodziców, by znów za tydzień przyjechać.
Rodzicom Basi było ciężko, więc kiedy wracała do domu, zawsze wiozła ze sobą kilka paczek różnych produktów. Ojciec Basi to bardzo równy starszy facet. Wkrótce doszliśmy do porozumienia. Brał od nas „lewy” towar i sprzedawał na swoim terenie. On dobrze na tym zarabiał, a i my mieliśmy mniej kłopotu ze sprzedażą.