Литмир - Электронная Библиотека

Tak to ubranie potrafi zmienić człowieka.

ŚMIERĆ BYŁA BLISKO

Rok 1939, druga połowa listopada. Wszyscy mieli obowiązek rejestrowania się w urzędach pracy. Ferajna nasza zlekceważyła ten nakaz, jak i wszystkie inne okupacyjne nakazy. Niemcy rozpoczęli już aresztowania. Słyszało się, że wyciągają ludzi z domów i po przeprowadzeniu rewizji mieszkań zatrzymują podejrzanych ludzi. Tego dnia siedziałem u Małego i zastanawialiśmy się nad tym, w jaki sposób zdobyć węgiel i drzewo, bo zrobiło się już zimno, a opału nie ma. Wtem otwierają się drzwi i do mieszkania wpada siostra Małego, zmęczona biegiem po schodach na trzecie piętro, i zwracając się do nas mówi szybko:

– Chłopaki! Pod czternastym Niemcy robią rewizję całego domu. Który co ma – niech się urywa!

Spojrzeliśmy z Małym na siebie: w oczach jego wyczytałem pytanie, czy jestem „czysty”. Spokojnie przymknąłem na chwilę powieki, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że jestem tryfny. Wówczas Mały poruszył stopą w bok. To znów znak, że mam szybko wyjść i wynieść tryfny towar.

Mój tryfny towar to wielki pistolet, szturmowe parabellum, kilka zapasowych magazynków z amunicją i dwa polskie obronne granaty. Wszystko to miałem w mieszkaniu na pierwszym piętrze. Spluwa pod poduszką nie posłanego łóżka, reszta w szufladzie kredensu, na samym wierzchu.

„Jeśli są dopiero pod czternastym – pomyślałem – to mam jeszcze trochę czasu. Nie mogę wyjść z mieszkania od razu, żeby nie robić poruty wobec rodziców i siostry Małego”.

Wyszedłem po kilku minutach dopiero i od razu z korytarza puściłem się biegiem do swego mieszkania. Granaty i naładowane magazynki wsadziłem w boczne kieszenie jesionki, a pistolet, po odbezpieczeniu i wprowadzeniu kuli w lufę, do wewnętrznej kieszeni „za parkanem”. Pistolet był tak duży, że gdy wkładałem go kolbą do dołu, to lufa wypychała jesionkę na ramieniu.

Tym razem włożyłem lufą do dołu w ten sposób, że rękojeść znajdowała się tuż przy samej klapie. Tak załadowany wyskoczyłem z mieszkania. Spojrzałem przez poręcz w dół – na dole Niemcy. Prysnąłem po schodach do góry, aż na czwarte piętro, i obserwuję przez poręcz, co te „raki” będą robić. Wtedy już zawsze miałem w domu broń, więc każdego dnia mogłem spodziewać się wizyty Niemców. „Jeśli idą po mnie, to schowam się do któregokolwiek mieszkania – myślałem. – Jeśli rewizja całego domu, to wyłożę majdan przez klapę na dach i zobaczymy, co będzie dalej”.

Niemcy byli na drugim piętrze. Do długiego korytarza weszło dwóch, trzeci został na klatce schodowej. Od kobiety idącej na górę dowiedziałem się, do kogo weszli. Mieszkał tam z rodziną starszy kolega, harcerz. Znałem dobrze kilku dorosłych harcerzy i wiedziałem, gdzie mieszkają. Pierwsza myśl – ostrzec ich, bo jeśli przyszli po jednego, to przyjdą i po innych. Zdecydowałem się wyjść z domu.

Po schodach schodziłem powoli, trzymając ręce na klapach palta, tak że palcami prawej ręki dotykałem rękojeści pistoletu. Niemca minąłem, prawie ocierając się o niego. Na pierwszym piętrze przyłączył się do mnie inny kolega i na ulicę wyszliśmy już razem. W przejściu między domami pod numerem dziesiątym i dwunastym minęliśmy drugiego Niemca. Zmierzył oczami nas, my jego – i wyszliśmy na ulicę. Byłem pewien, że jest ich więcej, ale na ulicy było cicho i pusto. Alarm był fałszywy. Byli to ci sami Niemcy, którzy pod numerem czternastym pytali, gdzie mieszka ten kolega, po którego przyszli do naszego domu.

– W którą stronę idziesz? – zapytał kolega.

– W prawo.

– A ja w lewo – odpowiedział. – Mieliśmy szczęście, że nas ten szkop nie zatrzymał.

Roześmiałem się.

– To on miał szczęście – mówię. – Gdyby nas chciał zatrzymać, to patrz… – mówiąc to wyrwałem spluwę „zza parkanu”.

Kolega zbladł, szybko pożegnał się i poszedł w lewo, a ja w odwrotnym kierunku.

Ostrzegłem trzech, ale musiałem jeszcze być koniecznie u jednego, który był moim bliskim kolegą. Lecz dom, w którym on mieszkał, był spalony, a ja nie znałem jego obecnego adresu. Dowiedziałem się wreszcie, że mieszka w jednym z trzech nie wykończonych bloków przy ulicy Iwickiej.

W pierwszym bloku zapytałem kobietę niosącą wodę w wiadrze, czy mieszka tu ten, którego szukam. Nie słyszała tego nazwiska, a twierdziła, że zna w tym bloku wszystkich. Wszedłem do drugiego bloku. Przeszedłem odcinek odgrodzony od ulicy parkanem. Idąc, widziałem, jak w bramie jakaś kobieta zagląda do mieszkania, do którego po chwili weszła. „Tu pewnie mieszka dozorca – pomyślałem – wejdę i zapytam o kolegę”. Nie pukając otworzyłem drzwi i… „Halt!!!” – To wrzasnął jeden z trzech Niemców siedzących w mieszkaniu. Cofnąłem się do tyłu, jeden moment – i już miałem dwa karabiny przystawione do pleców, a przed sobą trzeciego Niemca, bez broni.

Błyskawiczna myśl: „Wyrwać spluwę i pruć? Czy wpadłem? Chyba tak. Zdążę zastrzelić tylko tego przed sobą i sam zginę, bo wystarczy, że ci z tyłu nacisną tylko cyngle. A za tego zabitego mogą wystrzelać lokatorów”. Gdy już zdecydowałem, że wpadłem, spokojnie nastawiłem się na dalszy rozwój wypadków. Jeśli nie będą rewidować, to różnie jeszcze może być. Pistolet mam pod ręką i granaty też. W najgorszym przypadku wszystkich nas diabli wezmą.

Okazało się, że to jest właśnie mieszkanie tego kolegi, którego przyszedłem ostrzec. Niemcy zabrali całą jego rodzinę – rodziców oraz brata i siostrę – a ci czekali na niego i ja wpadłem im w łapy. Kobieta, która przed chwilą wchodziła, była dozorczynią, która zresztą dobrze mówiła po niemiecku.

Stojący przede mną Niemiec zadał pierwsze pytanie, na które dozorczyni odpowiedziała szybko: – Nein, nein, nein!

Zorientowałem się, że pytają, czy jestem tym, na którego czekają. Niemiec pytał, dozorczyni tłumaczyła, a ja spokojnie odpowiadałem.

– Co pan tu robi?

– Szukam kolegi. Mieszkał na Czerniakowskiej, przeprowadził się, powiedzieli mi, że mieszka teraz w tych blokach. Byłem już w tamtym bloku, a teraz przyszedłem do tego. Jak go tu nie znajdę, to pozostał mi jeszcze temten blok. – Mówiąc to pokazywałem ręką boczne bloki. Ulicę Czerniakowską podałem na lipę, bo przecież nie mogłem wymienić właściwej ulicy.

– Jak się ten kolega nazywa? – pada znów pytanie.

Podałem pierwsze lepsze nazwisko kolegi, który mieszkał w tym samym domu, co ja.

– Dowód pan ma?

– Mam.

– Proszę pokazać.

Dowód miałem w marynarce, w prawej kieszeni „za parkanem”, a spluwę w lewej, w jesionce. Odpiąłem górny guzik w palcie i sięgam ręką po dowód, a przedramieniem mocno przyciskam do siebie spluwę, żeby mi nie wyleciała, bo przecież tylko lufa była w kieszeni, a cały ciężar luzem. Podałem Niemcowi książeczkę ubezpieczalni, na której miałem umieszczoną matkę i siostrę, a sam szybko zapiąłem górny guzik.

– Jak się pan nazywa? – tłumaczy pytanie dozorczyni. Podałem nazwisko i imię. Niemiec czyta i sylabizuje.

– Żona? – pyta po polsku z niemieckim akcentem, pokazując fotografię siostry.

– Nie, to siostra i matka. – Dozorczyni wciąż tłumaczy.

Oddał mi dowód, który teraz już wkładam do kieszeni, w której spokojnie leży granat, i patrzę, co będzie dalej. Widzę, że Niemiec, który mnie legitymował, patrzy na mnie i widocznie zastanawia się, co ma z tym fantem zrobić. Przypuszczam, że w tym czasie nie mieli oni jeszcze wypracowanych metod postępowania w takich wypadkach, bo już niedługo nadszedł czas, gdy brali wszystkich, którzy im wpadli w ręce. Więc on się zastanawia, co zrobić, a ja znów pytam dozorczynię, czy tu mieszka taki to a taki czy nie, powtarzając wymyślone poprzednio nazwisko.

– Nie, taki tu nie mieszka.

– To przepraszam – mówię grzecznie i odwracam się do tyłu, żeby spokojnie odejść.

A tu znów stoi dwóch z „rurami” w łapach. Wciskam się bokiem w środek, rozstąpili się i patrzą na mnie. Uśmiechnąłem się jak najmilej do jednego, grzecznie uchyliłem kapelusza… i wychodzę.

Gdy byłem w połowie drogi do bramy w parkanie, słyszę, że mnie wołają. Co teraz robić? Wrócić czy uciekać? Do bramy tylko kilka metrów. Wołanie powtórzyło się… a ja spokojnie idę dalej. Chociaż nie znałem ich języka, po tonie wyczuwałem, że wołają na mnie. Gdy byłem już w bramie, zatrzymałem się, ale nie oglądam się do tyłu, tylko po chwili skręciłem w lewo i spokojnie idę dalej. Nie oglądam się, lecz słyszę za sobą ciężkie kroki, i to nie jednego człowieka. Staram się rozpoznać po chodzie, ilu idzie – dwóch czy trzech. Teraz przeprawa z nimi będzie już łatwiejsza. Obmyślam różne warianty walki. Ręka w kieszeni, a w ręku granat.

51
{"b":"100352","o":1}