W lipcu 1936 roku spędziłem urlop też na obozie PW. Jechaliśmy w góry, które miałem zobaczyć pierwszy raz w życiu. O pięknie gór słyszałem tak dużo, że wcale nie starałem się wymigać od wyjazdu. Tym razem nie wydano nam żadnego sprzętu. Każdy ładował w swoją walizkę wszystko to, co mu przez dwa tygodnie pobytu na obozie będzie niezbędnie potrzebne, do tego własna menażka i koc przywiązany do walizki. Cały majdan na samochód, a my luzem, bez żadnego obciążenia, piechotką na dworzec. Pociągiem dojechaliśmy do Kołomyi i dalej znów piechotką do miejscowości Piatyń koło Kosowa. „Mały” spacerek, trzydzieści kilometrów dobrą szosą.
Przed odjazdem – jak zwykle – przemowa komendanta do narodu. Widocznie to już weszło w tradycję, że trzeba chłopaków ostrzec przed grożącym niebezpieczeństwem. „Nie należy zawierać żadnych znajomości z miejscową ludnością – mówił komendant. – Cała tamtejsza ludność to Ukraińcy, nastawieni wrogo do Polaków. Komuniści i bandyci. W miejscowości, do której jedziemy, przed kilkoma dniami miał miejsce napad miejscowej bandy opryszków na magazyn broni obozu PW. Zabrano dużo karabinów i obecnie policja szuka skradzionej broni. Uważać trzeba, żeby nie dopuścić do nowego napadu. Wartownikom wydawana będzie ostra amunicja, strzelać należy do każdego, kto nie znając hasła znajdzie się w nocy w pobliżu obozu. Poza tym należy unikać kontaktów z miejscowymi kobietami, bo osiemdziesiąt procent miejscowej ludności choruje na kiłę”.
Komendant mówił też, że ludność nie chce się leczyć. Że chorzy na kiłę zawierają między sobą związki małżeńskie, następnie rodzą chore dzieci i… dobrze im z tym. „Wy jednak – zakończył komendant swoje przemówienie – musicie uważać, bo jak który «kupi» chorobę, to tam nie będzie leczony. Wsadzimy takiego do pociągu i odeślemy do Warszawy.”
„Jakaś tryfna miejscowość – pomyślałem. – Ale to nic. Zobaczę na miejscu, ile w tym prawdy”.
Przed wyjazdem apelowano do nas, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą. Wobec tego zabrałem swoje „drewno”, to znaczy bandżolę, a inni koledzy gitarę i skrzypce. Siedzieliśmy w jednym przedziale i graliśmy razem, więc po kilku godzinach byliśmy już dobrze zgrani.
– Kołomyja! Wysiadać! – usłyszeliśmy wreszcie po wielu godzinach podróży. Ustawiono nas w szeregi, odliczono – i marsz! Jakiś „figus” z gwiazdką na ramieniu kazał „tym z instrumentami” iść na przedzie i grać marsze. Nieźle, co? Wszyscy będą maszerowali swobodnie, bo po walizy przyjechały wozy, a my mamy nieść instrumenty i w dodatku jeszcze grać! Przeszliśmy nie więcej jak dwa kilometry, gdy minęły nas wozy załadowane walizkami, a na każdym wozie siedziało dwóch naszych chłopaków.
– Popatrz, Marian, na szczęściarzy – zwróciłem się do gitarzysty, stuknąwszy go łokciem w bok. – Takim to dobrze, a my musimy iść i jeszcze grać innym. Ja skaczę na wóz – powiedziałem chłopakom i ruszyłem do przodu w pogoń za ostatnim wozem. Za plecami słyszałem tupot nóg kilku osób. To za mną wskoczył Marian ze skrzypcami, Heniek z gitarą i jeszcze dwóch bez instrumentów.
– Wróć! Wróć! Wróć! – słyszałem za sobą czyjeś wołanie.
– Nie oglądajcie się, bo będzie poruta – zawołałem na kolegów. – Później powiemy, że nic nie słyszeliśmy. A teraz jedziemy, panie sałata!” Wio!!!
Po przejechaniu kilometra wozy zjechały na boczną drogę.
– Jak to jest? – zapytałem woźnicy. – Mówili, że do samego Piatynia prowadzi dobra szosa, a tu widzę wertepy.
– Tą drogą będzie nawet trochę dalej, ale szosą jest często pod górę i konie mogą nie uciągnąć – odpowiedział furman.
Gdy dojechaliśmy do pierwszej wsi, wozy zatrzymały się, żeby dać koniom kilka minut odpoczynku. Marian wszedł do chałupy, a po chwili wyszedł wołając:
– Chodźcie, chłopaki, na zsiadłe mleko! A zabierzcie „graty”, to zagramy ludziom.
Zagraliśmy dwie piosenki, zapłaciliśmy za mleko, wychodzimy i… nie ma wozów. Pojechali, dranie, a nas nie zawołali! Chłopaki klęli, a ja usiadłem przy drodze i zacząłem się serdecznie śmiać. Śmiałem się, bo bawiła mnie złość kolegów i to, że w taki prosty sposób zostaliśmy wykiwani. Prosty sztos, ale dobry. Zostawili nas, pięciu, na bocznej drodze, tych właśnie pięciu, którzy im „na chama” wleźli na wóz, z tym że ten odcinek drogi, który przejechaliśmy, będziemy musieli nadrobić, bo jak mówił furman, ta droga jest dłuższa.
– No, chłopaki – powiedziałem do kolegów – „bujamy się” do przodu, bo czas nie pyta, nie stoi, bo przed sobą mamy do cholery kilometrów, a nie znamy drogi. No i pamiętajcie, co komendant mówił o syfilisie, komunistach i bandytach.
Do Piatynia doszliśmy późno w nocy. Ostatnie dwie godziny szliśmy już w zupełnych ciemnościach. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, jak długo mamy jeszcze iść. Zrobiliśmy sobie wesołą zabawę. Pytaliśmy każdą spotkaną osobę, ile kilometrów do Piatynia. Odpowiadano nam, że czternaście, pięć, siedemnaście, dwanaście, pięć, osiem, trzy. Ostatnia osoba powiedziała, że do miasteczka mamy jeszcze trzy kilometry. Gdy po pięciu minutach zapytaliśmy znów, jak daleko do Piatynia, odpowiedziano nam, że właśnie jesteśmy w Piatyniu.
Obóz był malowniczo położony nad bystro płynącą, płytką rzeczką.
Następnego dnia wszyscy pracowali od rana przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni i przy innych robotach związanych z urządzeniem obozu. Miałem już doświadczenie, więc wiedziałem, że w takim bałaganie nikt się nie połapie, kto jest, a kogo nie ma. Więc gdy postawiono pierwszy hangar, gdzie grupa chłopaków napychała sienniki, wzięliśmy z Marianem po jednym sienniku, które jeszcze dopełniliśmy słomą, wciągnęliśmy je do namiotu, ułożyliśmy w najwygodniejszym miejscu tuż przy wejściu, pod ścianą, instrumenty w ręce i kołując tak, żeby nie zwrócić na siebie uwagi władz, wymknęliśmy się z obozu. Już za obozem Marian zaczął się zastanawiać.
– Dokąd idziemy? Do miasteczka czy w górki?
– Do miasteczka się nie pchajmy, bo tam łatwo nadziać się na naszych „gienierałów” – odpowiedziałem. – Pryskajmy w górki. O, tam na górze widzę jakąś wieś – dodałem pokazując kilka chałup widocznych na stoku góry.
Poszliśmy. Okazało się, że do chałup było dalej, niż nam się z początku zdawało. Przeszliśmy prawie cztery kilometry, a do celu wciąż było daleko. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że dalej nie pójdziemy, bo możemy się spóźnić na wieczorny apel i karny raport już teraz murowany, bo dołożą nam jeszcze za wczorajszą ucieczkę z kolumny.
Wstąpiliśmy do stojącej przy drodze chałupy. Chałupa miała dwie izby – dużą kuchnię i pokój. W izbie przy kuchni krzątała się stara kobieta, a przy dwóch warsztatach tkackich pracowali młodzi mężczyźni. Pozdrowiliśmy grzecznie domowników i poprosiliśmy o sprzedanie nam zsiadłego mleka.
– Nie mamy mleka – odpowiedziała gospodyni tonem, który mówił: czego tu szukacie, wynoście się szybko, nie chcemy z wami mieć nic do czynienia.
Mężczyźni nie odpowiedzieli nawet na powitanie. Popatrzyli na nas niechętnie i zajęli się swoją pracą.
– Maminka kochana – prosił Marian z humorem – sprzedajcie coś do żarcia, bo jesteśmy głodni. Będziecie mieli większy kłopot, jak wam w mieszkaniu umrzemy z głodu. Zapłacimy dobrze i jeszcze wam zagramy kilka ładnych piosenek.
Usiedliśmy na ławie i zagraliśmy fokstrota, a następnie jakieś tango i walczyka.
– Mam tylko bryndzę i chleb z kukurydzy – odezwała się gospodyni, udobruchana muzyką i śpiewem, i położyła na stole bochenek chleba i bryndzę.
Gdy jedliśmy, młodzieńcy przerwali swoją robotę i razem z matką przyglądali się nam w milczeniu. Ale milczenie to nie dla nas zajęcie. Pytaliśmy bez przerwy. Jak im się żyje, co robią na warsztatach tkackich i ile zarabiają. Wszystko nas ciekawiło.
Rodzina ta składała się z matki i dwóch synów – przystojnych chłopaków, jeden miał lat dwadzieścia cztery, drugi dwadzieścia sześć. Wyrabiali kilimy. Przedsiębiorcy dostarczali warsztaty, materiał i wzory, a oni tylko robili. A zarobek? Przeciętnie trzydzieści, pięćdziesiąt groszy dziennie, a gdy pracowali od rana do nocy, mogli zarobić nawet osiemdziesiąt gorszy.