Pierwszym godnym zwiedzenia obiektem była knajpa. Koledzy poprosili o wódkę i zakąskę, ja nie chciałem pić. Nie miałem pieniędzy, bo na osobiste wydatki wziąłem z sobą tylko osiem złotych, więc nie mógłbym dołożyć swojej doli do rachunku. Wkrótce po nas przyszły jeszcze dwie grupy chłopaków, tak że razem było nas chyba ze dwadzieścia osób. Jak sobie popili, zaczęli śpiewać wojskowe piosenki. W tym czasie knajpa się zapełniła, przyszło dużo miejscowych chłopów. Jedni siedzieli przy stolikach, inni stali przy drzwiach i pod ścianami, obserwując, jak „Warszawa bawi się”.
Ktoś zaśpiewał Rotę. Wszyscy podchwycili melodię i już po chwili cała knajpa drżała od śpiewu: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. W porównaniu z innymi byłem przeraźliwie trzeźwy, więc widziałem, jak miejscowi chłopi patrzyli na nas spode łba i żaden nie otworzył gęby, żeby śpiewać razem z nami. Jeden z nich nie zdjął czapki, więc po chwili dostał w ucho od jednego z naszych i czapka spadła na podłogę.
– Nie rusz, chamie! – wrzasnął kolega, gdy tamten schylił się, by podnieść czapkę z ziemi. A wszyscy śpiewali dalej.
Gdy skończyliśmy Rotę, kolega nalał szklankę wódki i zaniósł temu, któremu przed chwilą zrzucił czapkę:
– Masz, pij! – powiedział, podając mu wódkę. – A na przyszłość pamiętaj, że przy tej melodii należy zdejmować czapkę z głowy. No, masz, pij – nalegał, gdy tamten nie chciał wziąć szklanki, wbijając w niego wzrok, który powinien zabijać.
– Co? Nie chcesz? – zapytał znów grzecznie, przekładając szklankę do lewej ręki, a prawą wyjmując z kieszeni pistolet. – Pij, bo cię, chamie, zastrzelę! – wrzasnął, wciskając chłopu lufę pistoletu w brzuch.
Chłop popatrzył chwilę, wziął szklankę, wypił i natychmiast wyszedł z knajpy.
Towarzystwo bawi się. Wszyscy już pijani w deseczkę. Sierżant płacze i opowiada przeżycia z wojny 1920 roku.
– To ja widzę, że pan sierżant jest sentymentalistą – powiedział jeden z siedzących przy stoliku.
– Tak, tak, sentymentalistą jestem, sentymentalistą – odpowiedział sierżant pijackim głosem.
Wtedy wtrąciłem się:
– A wie pan, panie sierżancie, co to jest sentymentalistą? – I nie czekając na odpowiedź wyjaśniłem sam: – Sentymentalistą to taki człowiek, który nawet jak…, to płacze.
Wszyscy głośno się roześmieli, a sierżant krzyknął: – Byczy chłopak jesteś, młody, ale równy! Pół litra wódki proszę! – zawołał na kelnera. – To za sentymentalistę, który nawet jak…, to płacze. Od tej wódki już nie mogłem się wykręcić, więc wypiłem jeden kieliszek. Zabawa trwała w najlepsze, gdy do knajpy weszło kilkunastu naszych chłopaków z karabinami, w czapkach z opuszczonymi pod brodę paskami i wygarnęli wszystkich obozowiczów. Sierżanta całą powrotną drogę niesiono na ramionach, bo już sto metrów za knajpą nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Całą drogę śpiewał i wymyślał. Była godzina dwunasta w nocy, gdy dochodziliśmy do obozu.
Następnego dnia urwałem się zaraz po śniadaniu i poszedłem do miasteczka, z którego wróciłem już po kolacji. Po obejrzeniu miasteczka wszedłem do jakiejś chałupy, żeby kupić mleka. Zanim wszedłem, przeczytałem na tabliczce przybitej na ścianie czysto polskie nazwisko właściciela. Nie omyliłem się. Okazało się, że była to jedna z polskich rodzin mieszkających w tym miasteczku. Przesiedziałem u nich cały dzień. Rodzina składała się z matki, syna i młodszej od niego córki. Przyjemna domowa atmosfera i młoda panna w domu były przyczyną, że każdego dnia zaraz po śniadaniu szedłem do nich i wracałem dopiero po kolacji, a w obozie nikt się nie połapał, że nie ma mnie na żadnych ćwiczeniach.
Pewnego dnia po powrocie do obozu dowiedziałem się, że następnego dnia będzie zdawanie egzaminu na „Odznakę Sportową” i „Odznakę Strzelecką”. Tego dnia zostałem w obozie. Słusznie podejrzewałem, że będzie się to odbywało według listy uczestników obozu. Zdałem z dobrym wynikiem konkurencję na „Odznakę Sportową”, a na strzelnicy zarobiłem 95 punktów na 100 możliwych, strzelając z odległości 100 metrów do dużej tarczy z karabinu sportowego.
Na kolację wydano nam tego dnia zupę, którą trudno było nazwać zupą. Nie dogotowane kartofle i mętna woda bez żadnego smaku. Zupa nie smakowała mi, ale zjadłem ją szybko, bo byłem głodny.
Ale inni zaczęli szumieć.
– Świniom dają lepsze jedzenie! – wołali jedni.
– Sobie gotują osobno, a nam świńskie żarcie dają! – wtórowali inni.
– Chłopaki, wylewamy zupę! – krzyknął jeden i wylał zupę przed namiot.
Innym też spodobała się taka zabawa i zaczęli wylewać zawartość menażek. Po chwili z innych namiotów też bryzgała wylewana zupa. Zjawił się komendant w otoczeniu całej plejady oficerów, oficerków i innych pomagierów. Blady ze złości, zapytał, o co nam chodzi.
– Niedobra zupa – odpowiedzieli wszyscy.
– Czy oficerowie też jedli tę zupę na kolację? – zapytał ktoś stojący z tyłu.
– Kto to powiedział? – zapytał komendant grzecznie. – Niech wyjdzie do przodu i powtórzy jeszcze raz.
– Nie ma głupich – odezwałem się patrząc w inną stronę. Cała ta draka cieszyła mnie. Nareszcie jakieś urozmaicenie. Coś się wreszcie dzieje.
– Kto to powiedział? – wrzasnął komendant, przeszywając wszystkich groźnym spojrzeniem. A że nikt się nie przyznał, zaczął przemowę:
– Niech przyznają się ci, którzy nawoływali do wylewania zupy. Czekam trzy minuty. Jeśli się nie przyznają sami i nikt ich nie wskaże, zrobię karne ćwiczenia dla całego obozu.
Wszyscy staliśmy cicho, a komendant patrzył na zegarek.
– Więc winnych nie ma? – zapytał po upływie trzech minut. – Wobec tego zbiórka całego obozu z karabinami i maskami przeciwgazowymi!
Po chwili staliśmy już na placu zbiórek.
Uformowano nas w czwórki i marsz do lasu. Przeszliśmy zaledwie pięćdziesiąt metrów, gdy padł rozkaz: „Lotnik, kryj się, prawa wolna”. A po lewej stronie drogi olbrzymia kałuża. Przeskoczyłem przez kałużę i zniknąłem w lesie. Przecież miałem już wprawę i wiedziałem, że cały figiel polega na zniknięciu i dołączeniu później do grupy. Gdy byłem już w lesie, słyszałem jeszcze rozkazy: „Padnij, powstań”, i głos gwizdka na rozkaz: „Lotnik, kryj się”. Tym razem ostrożnie wróciłem do obozu. W namiocie nie było żadnego karabinu. Swój jak zwykle schowałem pod siennik – a sam najnormalniej w świecie rozebrałem się i położyłem spać. O godzinie jedenastej wieczorem obudził mnie gwar powracających kolegów. Wszyscy byli oblepieni błotem, bo poprzedniego dnia padał duży deszcz. Dostali chłopaki solidny wycisk.
Rozpadały się deszcze. Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy. Przez radio i z prasy wiedzieliśmy o powodziach spowodowanych deszczami. W obozie przerwano ćwiczenia wojskowe, więc przez trzy dni siedziałem u swoich znajomych w miasteczku, nie wracając nawet na noc do obozu. Gdy wróciłem, znalazło się kilku „bohaterów”, którzy chcieli mi zrobić kocowanie. Jeden zarzucił mi koc na głowę, a inni zaczęli bić. Wyrwałem się im i zdążyłem zauważyć kilku z tych, którzy mnie bili, nim zdążyli ulokować się na swoich siennikach. Wściekłem się, złapałem karabin za lufę i teraz ja zacząłem bić. Goniłem i biłem tak, że uciekli z namiotu. Zanim położyłem się spać, powiedziałem chłopakom:
– Niech się wam nie zdaje, że jak wy macie po dwadzieścia lat, a ja szesnaście, to tak łatwo dacie mi radę. Ja draki nie szukam, ale ostrzegam was, że jak mnie który uderzy, to pożałuje tego.
Położyłem się i usnąłem. Nikt mnie więcej nie ruszył. Następnego dnia kolega powiedział mi, że on dopiero w ostatniej chwili dowiedział się, że kilku frajerów umówiło się, że mi wleją za to, że nie chodzę na ćwiczenia.
„Głupie barany – pomyślałem. – Sami boją się urwać z ćwiczeń, a drugiego chcą bić za to, że potrafi markierować lepiej niż oni. A w dodatku kupą na jednego. Kocowanie powinno się robić takim, za których przewinienia karani są wszyscy, no i kapusiom”.
Ostatnie dwa dni pobytu na obozie były znowu piękne i słoneczne, ale już szykowaliśmy się do odjazdu. Wreszcie wymarsz na dworzec i powrót do Warszawy. Na tej „zabawie” straciłem zarobek za pół miesiąca, bo na rzecz wyjazdu dano mi urlop bezpłatny.