Po przerwie poszedłem do kancelarii.
– Chciałbym zwolnić się z ostatniej lekcji – zwróciłem się do kierownika. – Boję się, że po lekcjach będzie większa awantura i mogą mnie skrzywdzić albo ja skrzywdzę któregoś z nich.
– Już za późno – odpowiedział mi. – Ci, których wyrzuciłem, przyprowadzili kolegów i mniej więcej piętnastu czeka już pod szkołą. Dzwoniłem do komisariatu po policjanta, żeby odprowadził ciebie do domu.
Wróciłem do klasy, a gdy po lekcjach wyszedłem na korytarz, czekał tam już policjant. Pomyślałem sobie, że jak będą cwaniaki, to i policjant nic mi nie pomoże. Zaczekaliśmy, aż wszyscy wyjdą ze szkoły. Po dziesięciu minutach wyszedłem z policjantem i jednym kolegą z Czerniakowa.
Przed szkołą stała w milczeniu duża grupa chłopaków, byli też wśród nich starsi, po dwadzieścia lat i więcej. „Nieźle się na mnie jednego, mizeraka, przygotowali – pomyślałem. – Teraz chyba nie powie żaden: «Odsuńcie się, ja go sam obrobi껄.
– Ja go przy policjancie posunę – odezwał się któryś z grupy. I wszyscy podeszli bliżej nas. Gdy ruszyliśmy, ruszyli za nami jak cienie. Tak doszliśmy do rogu Puławskiej i Dworcowej. Policjantowi nie chciało się dalej iść, więc powiedział:
– Teraz już możecie iść sami. Ja tu jeszcze postoję i ich nie przepuszczę. Obejrzałem się kilka razy i widziałem, że chociaż policjant stoi, czterech już przeszło pojedynczo i idąc pod domami, przyśpieszają kroku. Przerzuciłem swój fiński nóż z kieszeni do rękawa.
– Jak myślisz? – zapytałem kolegi. – Urywamy się czy wojna?
– Nie uciekajmy – odpowiedział kolega. – Tym czterem chyba damy radę.
W tym momencie usłyszałem tupot wielu nóg. To policjant odszedł i cała gromada chłopaków pędzi, żeby spełnić to, co obiecywali w szkole. Dochodziłem już do schodów wiodących w dół, w stronę ulicy Belwederskiej. Cała grupa jest już około stu metrów za nami, a ci pierwsi już przy nas. Pierwszy, chłop może z dwadzieścia jeden lat, zrzucił w biegu marynarkę.
– Uważaj, będę nożem bił! – krzyknąłem ostrzegawczo.
Prześladowcy zatrzymali się na moment. Wtedy pobiegłem w dół po schodach na złamanie karku. Gdy trzeba było, to uciekać też potrafiłem. Słyszałem za sobą tupot nóg, lecz po chwili biegłem już sam. Wrogowie pozostali z tyłu. Już na dzielnicy zaczekałem na kolegę.
– Nie czepiali się ciebie? – zapytałem.
– Nie.
– A czy zawadziłem tego, który pierwszy do mnie skoczył?
– Zawadziłeś, ale nie mocno. Po ręku dostał. Mówili, że zabiją ciebie.
– To jeszcze zobaczymy, muszą mnie przedtem złapać. I to kupą, bo we dwóch, trzech to mnie nie zaczepią.
Po tej rozmowie tydzień nie chodziłem do szkoły. Czułem, że przez pierwsze dni będą urządzali pułapki, żeby mnie złapać, i wreszcie im się sprzykrzy. Gdy po przerwie szedłem pierwszy raz do szkoły, spotkałem kolegę. Zapytałem, czy w szkole wszystko gra.
– Nie zauważyłem nic podejrzanego. Chyba pod budę nie przychodzą.
Skręciliśmy w boczną ulicę. Kilka metrów od rogu ulicy minęliśmy młodego chłopaka, który nam się dokładnie przyjrzał. Pod drzwiami szkoły stało kilku baraszkujących chłopaków. Za plecami usłyszałem gwizd. To gwizdał ten, który tak bystro nam się przyglądał, ale ci przed szkołą go nie usłyszeli. Ten z tyłu gwizdnął jeszcze dwa razy, wreszcie zaklaskał w ręce. Tym razem usłyszeli. Przerwali zabawę i spojrzeli wszyscy w naszym kierunku, a już po chwili ustawili się przy drzwiach w dwa szeregi. Było ich dziesięciu, nie licząc tego z tyłu. Zrobiłem półobrót, że niby się oglądam, i szybko wyjąłem z kieszeni „za parkanem” fiński nóż, który ukryłem w rękawie. Wiedziałem, że nie mogę liczyć na pomoc kolegi, bo nie byliśmy przyjaciółmi, i wiedziałem, że się boi. Weszliśmy w środek dwuszeregu ustawionego przed wejściem. Ja szedłem drugi i nie rozglądając się obserwowałem równocześnie oba szeregi. Gdy już miałem wchodzić do szkoły, ostatni chłopak z prawej strony uderzył. Zakotłowało się, bo w tym momencie wszyscy rzucili się na mnie. W kupie bić jest niewygodnie. Większe knoty można dostać, gdy bije dwóch lub trzech, niż gdy bije dziesięciu. Każdy chce bić i wzajemnie sobie przeszkadzają, żaden nie zada silnego uderzenia. Trzeba tylko uważać, żeby się nie zwalić z nóg, bo wtedy mogiła. Szarpnąłem się do przodu, lecz nie udało mi się wyrwać z kotła. Usłyszałem, jak któryś krzyknął:
– Kosą go!
Pomyślałem, że nie ma na co dłużej czekać, bo mogą przedziurawić. Szarpnąłem się znów, a gdy i tym razem nie udało mi się wyrwać – pchnąłem kosą. Ktoś upadł. Przeskoczyłem przez niego i uciekłem, ile tylko miałem sił w nogach.
Wieczorem dowiedziałem się, że jednego zawadziłem po plecach. Nic mu się nie stało, a przewrócił się tylko ze strachu. Już nie miałem po co iść do tej szkoły, posłałem więc sąsiada z naszego domu, żeby poszedł załatwić przeniesienie mnie do szkoły na Czerniakowskiej, do której chodzili wszyscy koledzy.
Po otrzymaniu przeniesienia zgłosiłem się do nowej szkoły.
– Nie mamy wolnych miejsc – powiedział kierownik, gdy pokazałem przeniesienie. – O, jak wyrzucę takiego pana… – i tu kierownik wymienił nazwiska kilku kolegów stojących na korytarzu i przysłuchujących się rozmowie – to wtedy miejsce będzie.
– Ale ja muszę chodzić do szkoły – odpowiedziałem, kładąc nacisk na słowo „muszę”.
– No, skoro musisz, to wobec tego przyjdź jutro na wykłady. – I powiedział mi, że będę na kursie I b.
Ucieszyli się kumple, gdy powiedziałem im, w której będę klasie. Okazało się, że właśnie na tym kursie siedzi cała dziesiątka chłopaków z naszego i sąsiedniego domu.
– Będzie nas teraz pełna jedenastka – ucieszył się jeden – jak w drużynie piłki nożnej.
Następnego dnia zebraliśmy się wszyscy na rogu ulicy i razem szliśmy do szkoły. Ferajna nasza to czterech Staśków: „Poniter”, „Laluś”, „Mały” i „Kozak” – to ja. Poza tym Bolek „Bełgot”, Mietek „Pajac”, Zygmunt „Szczawik”, Olek „Lebiega”, Heniek „Rogal”, Mietek „Pchełka” i Kaziek „Mizerny”. Najrówniejsze chłopaki to Poniter, Bełgot, Pajac i Szczawik. Innym też nic nie brakowało, ale to nie była już ta ekstra klasa. Z tymi można było robić każdą przewalankę czy też rozróbkę. Zdarzało się, że niektórzy uczniowie nie przychodzili do szkoły po kilka tygodni. Inni przynosili ich kontrolki i wołali „jestem!” przy sprawdzaniu listy obecności. W naszej ferajnie żaden profesor nie mógł połapać się, jak się który z nas nazywa. Nie tylko odpowiadaliśmy za innych przy sprawdzaniu listy, ale gdy wywołano do tablicy któregoś z nieobecnych, to szedł odpowiadać inny i wszystko grało.
– Nie spiesz się – mówili chłopaki, gdy zwróciłem im uwagę, że już jest późno. – My się codziennie spóźniamy. Bo po jaką cholerę mamy przychodzić wcześniej i łazić po korytarzach, a później śpiewać modlitwy. Codziennie wchodzimy dopiero po modlitwie.
Pierwsza lekcja przeszła spokojnie. Gdy zabrzmiał dzwonek na koniec przerwy, cała nasza ferajna była w ustępie i żaden nie spieszył się na lekcję. Nie mogłem być gorszy, więc stałem razem z nimi. Jeden grał na organkach sztajerka, drugi tańczył solo, a inni paląc papierosy śmieli się z parodiowanego tańca.
Do klasy wróciliśmy, gdy lekcja już się rozpoczęła. Na tej lekcji przerabialiśmy rysunki techniczne. Przyniesiono kupę różnego żelastwa i trzeba było robić rysunki w różnych rzutach. Na pożyczonej kartce starałem się zrobić rysunek modelu, który miałem przed sobą. Nagle coś uderzyło mnie w nogę. Spojrzałem – przy nodze leży kawał żelaza. Wtedy zauważyłem, że w klasie odbywa się wesoła zabawa. Chłopaki rzucają pod ławkami modelami. Jeden rzuci, a inni unoszą nogi w górę. Kto nie zdąży nóg podnieść, ten zostaje trafiony i posyła model dalej. Odesłałem ten, który mnie uderzył, i włączyłem się do zabawy. Bawią się wszyscy i nikt nie słucha, co mówi profesor, rysujący modele na tablicy.
Następnego dnia urządziliśmy inną zabawę. Gdy tylko zaczęła się pierwsza lekcja, kolejno wychodziliśmy przez otwarte okno na szeroki parapet na wysokości drugiego piętra i bokiem, dotykając plecami ściany, przechodziliśmy wzdłuż całej szczytowej ściany i lądowaliśmy na parapecie po drugiej stronie gmachu, gdzie wychodziły okna innych klas. Przez otwarte okno wchodziliśmy po kolei do innej klasy, wtedy gdy profesor stał twarzą do tablicy. Gdy już wszyscy się „przetasowali”, zaczęła się rozróbka. Profesor mówi: