Литмир - Электронная Библиотека

Okazuje się, że w przedziale jest jeszcze dużo wolnego miejsca. Wszyscy patrzą na mnie wrogo, bo zrobiło się ciaśniej. Pociąg rusza. Kilka minut stoję spokojnie. Gdy inni zaczynają rozmowy, włączam się tu, włączam się tam, przygadam coś jednej i drugiej babce, powiem coś wesołego i koniecznie „pieprznego”, wszyscy się śmieją i już jest dobrze. Gdy już wiem, czym kto pachnie, wyciągam z kieszeni swoje „pół kilo”, odbijam i mówię:

– Panie grzeczny, mam trochę płynu. Wypijemy po łyku? Tylko nie mam czym przetrącić.

Na to wezwanie poruszyła się gruba handlara siedząca na ławce i za chwilę już podaje nam kawał kiełbasy. Wiadomo – należy do doli. Wypijemy we trójkę pół zawartości – ale nie puszczam powtórnie butelki tą samą drogą, tylko podaję ją następnemu gościowi, który nie spuszcza z wódki oka.

– Łyknij pan też troszkę, a resztę dla kolegi – mówię, podając butelkę i pokazując na jeszcze jednego „podchodzącego” chłopaka.

Już wypili, ale w butelce jest jeszcze łyk wódki.

– Paniusiu słodka! To dla pani, za zagrychę! – wołam i wciskam grubej handlarce butelkę do ręki.

Po chwili jeden z poczęstowanych wyciąga z walizki pół literka, które krąży po całym przedziale. Gruba i tym razem dała kawał kiełbasy. Następne pół literka dał znów inny. Żaden nie chce być gorszy. W przedziale robi się wesoło i gwarno. „Pan grzeczny” z ospowatą twarzą śpiewa: „Przy kominku”, a wszyscy pomagają. Ktoś zaśpiewał „Bal na Gnojnej”. Ta piosenka jest wszystkim znana, więc cały przedział śpiewa. Wreszcie towarzystwo powoli się uspokaja i zasypia. Dojeżdżamy do Dęblina. Tu najczęściej zabierają towar. Nie przejmuję się, bo jadę luzem. Nic mi nie mogą zabrać. Wszyscy w przedziale zdenerwowani. Klną wojnę, Niemców, przedwojenny rząd polski i swoją dolę. Stanąłem przy drzwiach i przez otwarte okno obserwuję peron. Kilka osób wyskoczyło z bagażami z dworcowego ustępu i pchają się do wagonów. Z ciemności wyskoczyła jakaś inna grupa i też pędzi do wagonów. Tych Niemcy zagarnęli do budynku stacyjnego, po chwili zatrzymani wyszli na peron już bez bagaży. Wreszcie na peronie zrobiło się zupełnie pusto. Pociąg ruszył. W tym momencie z przejścia obok budynku dworcowego wypadł człowiek i pędzi obok pociągu wołając:

– Panowie! Puśćcie mnie, bo mnie zabiją! Puśćcie mnie, bo mnie zabiją!

Gonili go dwaj żołnierze niemieccy z pejczami w rękach. Odległość między nimi wynosiła nie więcej jak trzydzieści metrów.

Wysadziłem głowę przez okno i spojrzałem wzdłuż pociągu. Żadne drzwi się nie otworzyły, żeby przyjąć uciekiniera.

– Skacz do mnie! – krzyknąłem i już otworzyłem drzwi.

– Panie, tu nie ma miejsca! – wrzeszczą handlarze.

– Znajdzie się – odpowiedziałem. Naddałem się do tyłu, oparłem stopę o ściankę przedziału i silnie pchnąłem się do tyłu. Docisnąłem ludzi na tyle, że „gość” się zmieścił.

– Wskoczyli do tylnych wagonów – powiedział nowy pasażer myśląc o goniących go Niemcach. – Na pewno będą mnie szukali. Co robić? – zapytał wystraszony.

– Ściągaj pan palto! – powiedziałem szybko i mimo panującego tłoku udało się nam wymienić palta. Bez słowa wyjaśnienia zamieniłem jego czapkę na kapelusz stojącego obok faceta.

– Teraz mogą szukać – powiedziałem zadowolony ze swojego dzieła, bo facet wcale nie był podobny do tego, którego gonili Niemcy. – Mów pan teraz, co to było i czego od pana chcieli, bo wszyscy jesteśmy ciekawi.

– Szwagierce i mnie zabrali towar. Szwagierkę wypuścili na peron, a mnie, nie wiem dlaczego, nie chcieli puścić. Gdy pociąg ruszył, chciałem wyjść. Wtedy jeden Niemiec uderzył mnie pejczem w głowę. Strzeliłem jednego i drugiego łbem, tak że nakryli się nogami, a sam dęba na peron. Żeby mnie tylko nie poznali, bo na pewno będą szukać.

– Nie mogą pana poznać, bo masz pan moje palto na plecach, a ja przecież nie mogę zostać przez pana stratny.

Wszyscy się śmieli. Nie wierzyliśmy, żeby szkopom chciało się szukać w takim tłoku po wszystkich przedziałach. Przejechaliśmy już kilka stacji, gdy w otwartych drzwiach stanęło dwóch Niemców z latarkami w rękach. Mimo tłoku wcisnęli się do środka i wolno przeciskali się do drugiej części przedziału. Przechodząc oświetlali mężczyznom twarze i każdemu dokładnie się przyglądali. Nasz nowy pasażer stał przy samych drzwiach. Gdy na niego patrzyli, nawet okiem nie mrugnął, tylko patrzył na nich z ciekawością. „Równy chłopak – pomyślałem. – Takiemu warto było pomóc”. Gdy odeszli, znów nastąpiła wymiana palt i czapek i już w spokoju dojechaliśmy do Warszawy.

Ludzie na wsi zawsze z ciekawością wypytywali mnie o warunki życia w Warszawie. W gronie bliskich i dobrze mi znanych osób opowiedziałem o tym, że w Warszawie działają już organizacje podziemne, że już „sprzątnięto” kilka osób za współpracę ź wrogiem, że ludzie bojkotują wszelkie zarządzenia władz okupacyjnych. Powiedziałem też, że wszyscy spodziewają się, że organizacje podziemne w Warszawie na pewno urządzą Niemcom kilka dobrych kawałów. Może to będzie bomba, może granaty albo „zgaszą” kogoś ważnego.

Następnego dnia po przyjeździe poszedłem odwiedzić znajomego miejscowego handlarza, żeby go zapytać, czy by nie zechciał kupić od moich chłopaków trochę tryfnego towaru, na którym dobrze zarobi. Siedziałem u niego już dłuższy czas, gdy do izby wszedł sołtys. Był to miejscowy kolonista niemiecki, który w tej wsi spędził prawie całe swoje życie. Po kilku minutach ogólnej rozmowy pożegnałem się z gospodarzem i wychodzę z chałupy.

– To ja też już pójdę sobie – powiedział sołtys, a zwracając się do mnie zapytał:

– W którą stronę pan idzie? Może pójdziemy razem?

Okazało się, że idziemy w tym samym kierunku. Gdy wyszliśmy na drogę, sołtys popatrzył na mnie przenikliwie. Wytrzymałem spokojnie jego spojrzenie, ale czuję, że szykuje się ciekawa gadka.

– Był pan wczoraj we wsi – stwierdził sołtys.

– Byłem.

– Rozmawiał pan z ludźmi.

– Rozmawiałem.

– Mówił im pan… – i powtórzył mi wszystko to, o czym wczoraj mówiłem, dodając rzeczy, których nie mówiłem.

– Mówiłem – odpowiedziałem, zły na nieznanego donosiciela. – A czy pan się dziwi? – zapytałem.

– Dziwię się. Bardzo się panu dziwię – odpowiedział flegmatycznie. – Dziwię się, że pan, człowiek miastowy, inteligentny, opowiada takie rzeczy głupim ludziom. Panu się wczoraj wieczorem zdawało, że mówi pan do najbliższych sobie ludzi, a ja już dzisiaj rano o wszystkim wiem. Nie jestem świnią, więc nie chcę z tego robić żadnego użytku. Przecież ani pan, ani ja nie zmienimy losów wojny. Jak pan będzie mówił takie rzeczy, to doniosą mi raz i drugi, a później doniosą dalej i obaj możemy mieć nieprzyjemności. Niech pan głupcom nic nie gada, bo oni i tak nic z tego nie rozumieją. No, ja idę tędy. Do widzenia panu – powiedział skręcając w boczną drogę, a odchodząc dodał:

– Na drugi raz niech pan będzie mądrzejszy.

Szedłem dalej, rozmyślając nad ludzką głupotą. Co chciała zyskać lub osiągnąć osoba, która doniosła na mnie sołtysowi? U nas, na Czerniakowie, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Ale swoją drogą to ja chyba naprawdę jestem strasznie głupi, bo w ciągu krótkiego czasu usłyszałem dwa razy to samo zdanie: „Niech pan będzie mądrzejszy”. Trzeba nad tym pomyśleć.

Mieszkał w tej wsi gospodarz, który miał sześć morgów ziemi i dziewięcioro dzieci. Był to kolega mojego ojca od dziecinnych lat i rodziny nasze żyły z sobą w wielkiej przyjaźni, wyświadczając sobie wzajemnie różne usługi. Przyjaźń rodziców przeszła na dzieci. Zaprzyjaźniony byłem z najstarszym synem i córką. Gdy rozpoczęto przymusowy werbunek na roboty do Niemiec, rodzina ta weszła pierwsza na tapetę. Bo biedny gospodarz i dużo dzieci. Kilka dni przed moim przyjazdem wysłano na roboty młodszą córkę, a starszej udało się uciec z transportu i wróciła do domu. Teraz oczekiwała wizyty Niemców, którzy znów wyślą ją do Niemiec.

– Jak nie chcesz jechać, to urywaj się do Warszawy – zaproponowałem jej. – Tam nie będą cię szukać, a praca się znajdzie. W najgorszym razie na początek możesz iść do służby.

53
{"b":"100352","o":1}