Литмир - Электронная Библиотека

To zdarzenie było przyczyną, że spluwy na potańcówkę postanowiłem nie brać. Na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni tylko fiński nóż.

– Pójdziemy we dwóch czy większą paczką? – zapytał Mały.

– Powiem chłopakom, może zechcą pójść. Kupą zawsze lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.

Pojechaliśmy we czterech. Orkiestra już grała, ale na sali było jeszcze mało osób.

– Co tak mało ludzi? – pytamy właściciela sali.

– Goście się dopiero schodzą. Proszę, rozbierajcie się, panowie – zapraszał właściciel. – A wódki panowie nie przynieśli z sobą?

– Proszę pana – odpowiedziałem – my jesteśmy grzeczni chłopcy. Nie wiemy nawet, jaki wódka ma smak. Jak pan może nas o coś podobnego posądzać. Proszę bardzo, może pan nas nawet zrewidować – dodałem odpinając marynarkę.

– No nie, ja panom wierzę. Zapytałem, bo u nas wódki pić nie wolno – tłumaczył się gęsto właściciel.

Wiedzieliśmy o tym, dlatego każdy z nas miał po setce spirytusu w każdej skarpetce, a w kieszeni dropsy miętowe na zakąskę. Po kilku minutach Mały przyniósł z bufetu butelkę lemoniady i szklanki. Poszliśmy w koniec sali i każdy z nas wypił jedną setuchnę, rozcieńczoną niewielką ilością lemoniady, drugą zostawiając na później.

Goście napływali szybko. Teraz już zabawa na cały regulator. Orkiestra gra, tłum tańczących par kręci się po sali, a po wypitej wódce w głowie już czuć lekki szum. Czyli w dwóch słowach: bawimy się. Na salę weszło nowe towarzystwo, kilku mężczyzn i kilka panienek, wśród których była Zosia, moja serdeczna koleżanka z Mokotowa. Z kim ona przyszła? – zastanawiałem się, lustrując męską obsadę towarzystwa. Ocena wypadła ujemnie: „drewniaki”. Nie widziałem Zosi kilka tygodni, bo matka zabroniła jej przychodzić do nas, twierdząc, że naszą ferajnę – a szczególnie mnie – czuć śmiercią. Zosia była jeszcze kilka razy, ale sam ją prosiłem, żeby więcej nie przychodziła. Od tamtej rozmowy nie widzieliśmy się więcej.

Ukłoniłem się grzecznie, ale nie podszedłem. Po co frajerstwo ma mieć żal, że zabieram im partnerkę, za którą oni zapłacili wejście? Tańczę ja, tańczy Zosia. Gdy mijamy się w tańcu, uśmiechamy się jak najmilej do siebie, ale w czasie przerwy trzymam się od niej z daleka. Zosia pierwsza nie wytrzymała nerwowo. W czasie przerwy podeszła do mnie i z wyrzutem zapytała:

– Czy ty wreszcie zatańczysz ze mną?

– Jak najchętniej, kochana. Z tobą? Zawsze! – odpowiedziałem z gracją.

W tym momencie orkiestra zagrała tango.

– Dlaczego nie chciałeś zaprosić mnie do tańca? – zapytała, gdy wolno przesuwaliśmy się wśród tańczących par. – Chyba się na mnie nie gniewasz?

Pomyślałem chwilę i odpowiedziałem:

– Widzisz, Zosiu, zastanawiałem się długo i doszedłem do wniosku, że twoja matka ma całkowitą rację. My nie jesteśmy w tej chwili towarzystwem dla ciebie. Jak wiesz, prowadzimy życie trochę burzliwe, a to grozi wpadką. Po co masz się przy nas narażać? Gdybym się na ciebie gniewał, to w tej chwili nie tańczylibyśmy razem. Ale jak będziemy tańczyć częściej, to znów przylecisz do nas na dzielnicę. Niech już lepiej wszystko zostanie tak, jak jest. Widzę, że masz nowe towarzystwo… Co to za jedni? – zapytałem.

– O tam, takie… ot, gówniarze. Widzisz przecież – odpowiedziała wymijająco.

– No, to życzę ci tylko, żeby twoje nowe męskie towarzystwo nie było gorsze od nas – powiedziałem na zakończenie, gdy po skończonym tańcu odprowadziłem Zosię pod ścianę, gdzie siedziało jej towarzystwo.

Zdenerwowałem się rozmową z Zosią, więc zawołałem swoich chłopaków i zaproponowałem wypicie reszty spirytusu. Tylko teraz idziemy do bufetu. Wypijemy uczciwie, po ludzku. Usiedliśmy przy stoliku. Przed nami butelki z lemoniadą i szklanki.

– Uważajcie, czy „stary” nie patrzy – powiedziałem, a sam zakasłałem kilka razy głośno, równocześnie uderzając w dno buteleczki. Gdy „zakasłał” drugi, „stary” zajrzał do bufetu i popatrzył na nas chwilę. Przy czwartym podszedł do nas i zapytał:

– Panowie mają wódkę?

Połapałem się, że „kaszel” to za stary chwyt dla niego i pewien jest, że wódkę mamy, więc odpowiedziałem pojednawczo:

– Mistrzu kochany, mamy setkę spirytusu na czterech. Przecież takim ździebełkiem żaden się nie upije. Niech pan pozwoli wypić.

– No, dobrze, ale więcej pić nie będziecie? – Nawet nie możemy, bo więcej nie mamy.

– No i uważajcie, panowie, żeby awantury nie było.

– Panie mistrzu – odpowiedziałem z humorem. – My to takie chłopaki, że gdzie awantura, to uciekamy, a gdzie wódka, tam się pchamy.

Ale co to? Na salę wchodzi kilku Niemców w mundurach lotników.

– Ja się urywam – mówię do chłopaków. – To towarzystwo mi nie odpowiada.

– Zostań jeszcze godzinkę – namawia Mały. – Pójdziemy wszyscy razem.

– Kiedy nie mogę na nich patrzeć. Popsuli mi całą zabawę.

– Dlatego teraz zostań – namawiają chłopaki. – Popatrzymy na nich z bliska.

Uległem. Weszliśmy na salę. Tuż za drzwiami siedzą Niemcy. Weszliśmy wolno przyglądając się każdemu z ciekawością. Postałem chwilę pod ścianą i przeszedłem jeszcze raz. Gdy przechodziłem trzeci raz, podszedł do mnie jeden lotnik i zagadał coś po niemiecku.

– Czego on od ciebie chce? – zapytał Mały, który zjawił się przy mnie tak, jakby wyrósł spod ziemi.

Uśmiechnąłem się ironicznie i patrząc Niemcowi w oczy, wolno i dobitnie odpowiedziałem:

– Cholera go wie, czego on chce. On może tak gadać nawet cały rok, ja go i tak g… zrozumiem.

– Panie, czego pan od nas chce? – zapytał Niemiec, tym razem czysto po polsku.

Zaskoczyło mnie to, ale nie trefię, tylko spokojnie odpowiadam:

– A czego ja mogę od was chcieć?

– No, bo tak pan chodzi, tak się pan nam przygląda…

– Nie jesteście tacy interesujący, żebym się musiał wam przyglądać, a chodzę, bo szukam partnerki do tańca.

– A… partnerki pan szuka? No, to niech pan szuka dalej – mówi znów Niemiec po polsku. – Myślę, że nam się tu żadna krzywda nie stanie?

– Z mojej strony nie, a za innych nie odpowiadam – odpowiedziałem ostro. Zrobiłem szybki zwrot i odszedłem w bok, a za mną Mały.

Ale Niemcy już się bawią. Kobiety uciekają, gdy widzą, że Niemiec idzie prosić do tańca. Ale już znalazła się jedna „zdzira”, która z zadowoleniem przyjmuje zaproszenie do tańca. Po kilku tańcach idzie z Niemcem do bufetu, cieszy się, że zafundowano jej butelkę lemoniady. Gdy na chwilę została sama, Mały skorzystał z okazji i stojąc tuż przy mnie, półgłosem przesłał jej artystyczną „wiązankę”, w której dużo miejsca zajmowały słowa zaczynające się na jedenastą literę alfabetu.

Znów jestem na sali. Orkiestra zrobiła dłuższą przerwę, więc ludzie siedzą na krzesełkach ustawionych pod ścianami. Zosia siedzi z facetem z jej nowego towarzystwa, a po chwili na krześle obok usiadł Niemiec i nachylony coś do niej mówi. Podszedłem bliżej. W tym momencie Niemiec chciał objąć ją za szyję, a gdy się odsunęła, przełożył jedną rękę za plecy, a drugą chwycił ją za pierś. Poderwali się wszyscy troje. Zosia szarpie się z Niemcem, który chce ją objąć wpół, a jej facet zwinął się… i już go nie ma.

Szybko przerzuciłem z kieszeni do rękawa swój fiński nóż, naparłem na Niemca i wcisnąłem się w środek.

– Daj spokój, co robisz? – posłyszałem za plecami krzyk Zosi.

– Nie bój się nic. Uważaj, ja go zaraz zrobię – mówiłem wolno, równocześnie następując na Niemca i patrząc mu prosto w oczy.

Słyszałem, że Zosia coś krzyczy, ale nic nie rozumiałem, tylko wolno, bardzo wolno powtórzyłem: – Uważaj, ja go zrobię.

Napierałem wciąż z głową wysuniętą do przodu, z opuszczonymi na dół, lekko odsuniętymi od siebie rękami, a Niemiec wolno cofał się do tyłu. Czekałem, żeby mu ręka drgnęła lub żeby zrobił jakiś inny ruch, który dałby mi podstawę do rozpoczęcia ataku. Nie zrobił jednak takiego ruchu, tylko powiedział coś ze śmiechem, zakręcił się i odszedł tanecznym krokiem. Przy mnie stała zdenerwowana Zosia.

– No, widzisz – powiedziałem – masz swoje nowe towarzystwo! Ciapciak, cholera. Uciekł.

55
{"b":"100352","o":1}