– Mieliście takiego sukinsyna ojca, że was nie powyduszał, jak szczeniakami byliście – dziamgocze matka pod adresem Olka i jego młodszej siostry.
Teraz już i Olek się zdenerwował. Usiadł na łóżku i powiedział ostro:
– Niech matka przestanie, bo się zezłoszczę.
Efekt piorunujący. Olek poleżał jeszcze kilka minut, wstał, ubrał się, a matka w tym czasie nie powiedziała nawet jednego słowa. Gdy wyszliśmy na ulicę, zapytałem, co się stało, że matka tak dokładnie zamknęła twarz.
– Jak ty się złościsz? Matki przecież nie bijesz?
– A po co bić? Widziałeś, że na środku mieszkania stoi żelazny piecyk, od którego biegną rury do luftu. Matka cholernie nie lubi robić. A jak ja ostrzegam, że mogę się zezłościć, i to nie pomaga, to kopię nogą w piecyk. Piecyk się przewraca, rury się rozlatują i matka ma na tydzień roboty ze sprzątaniem sady, których pełno jest wtedy w każdym kącie.
– Słuchaj, potrzebuję skóry na zelówki. Poradź, jak zdobyć, żeby nic nie kosztowały i żeby jeszcze można było zarobić na kieliszek chleba.
– Zrobimy skok na fabrykę – odpowiedział Olek bez chwili wahania. – Mam jedną na oku. Pilnuje jej niemiecki dozorca, ale ja już mam sposób, żeby wszystko grało. Kiedy idziemy?
– Możemy iść dzisiejszej nocy, tylko zabiorę jeszcze jednego kumpla, Władka. Przecież go znasz, równy i charakterny chłopak.
Wieczorem spotkaliśmy się u Olka, a przed północą wyszliśmy z domu i Olek poprowadził nas bocznymi uliczkami w kierunku fabryki, w której mieliśmy zaopatrzyć się w skórę. Gdy dochodziliśmy do rogu ulicy, usłyszeliśmy odgłos ciężkich kroków. Wyjrzałem ostrożnie zza muru. W naszym kierunku szło dwóch policjantów. Przeskoczyć przez ulicę już nie można, bo nas zobaczą, więc w tył zwrot i biegiem z powrotem. Gdy dobiegliśmy do nowego skrzyżowania, znów usłyszeliśmy kroki. Wyjrzałem zza rogu – też dwóch policjantów!
– Obława – szepnął Olek. – Z tyłu i z przodu gliny. Wiejemy! I pierwszy wyskoczył zza rogu, a my za nim.
– Stać! – krzyknęli równocześnie policjanci, ale my przecież nie po to uciekaliśmy, żeby teraz stanąć. Do następnego rogu brakowało nam jeszcze kilkanaście metrów, gdy policjanci znowu wyskoczyli.
– Stać! – słyszymy. – Bo będę strzelał!
„Spróbuj! – pomyślałem sobie. – Strzelać to ja też potrafię”. Kilkanaście metrów za rogiem zobaczyłem dziurę w płocie, więc wołam do chłopaków:
– Skaczcie do dziury, a ja ich zgubię!
Chłopaki wleźli za parkan, a ja ile sił w nogach popędziłem do następnego rogu. Tuż przy rogu zatrzymałem się i czekam na ukazanie się policjantów. Gdy wyskoczyli zza jednego rogu, ja zniknąłem za drugim, ale już mnie zauważyli. Przy następnym zrobiłem taką samą sztuczkę. Teraz już trzeba wiać naprawdę, bo będzie głupio, jeśli za którymś rogiem naskoczę na innych policjantów. Wskoczyłem w następną ulicę, przebiegłem pięćdziesiąt metrów i… połapałem się, że wpadłem w ślepą uliczkę. Jak najszybciej z powrotem. Wyjrzałem zza rogu, a policjant już blisko. Teraz już nie ma gdzie uciekać. Co robić? Szybko wyjąłem z kieszeni parabellum i granat.
Wyrwałem zawleczkę, poczekałem chwilę, a gdy goniący mnie policjanci znaleźli się już w odległości trzydziestu metrów od rogu, wystawiłem jedno oko zza winkla i przeraźliwie spokojnie powiedziałem:
– Eee, wróćcie się, bo kawałki z was będą.
Stanęli, spojrzeli na siebie, zrobili w tył zwrot i spokojnie poszli z powrotem, nie oglądając się za siebie. Gdy zniknęli za rogiem, odczekałem kilka minut obserwując, czy żaden nie wraca. Gdy nie zauważyłem nic podejrzanego, zabezpieczyłem granat, wyszedłem z przeklętej ślepej uliczki i kryjąc się pod parkanami, czujny na każdy szelest, z zachowaniem wszelkich ostrożności dotarłem do swojego domu.
Następnego dnia dowiedziałem się, że Olek i Władek też wrócili do domu bez żadnych przeszkód. Martwili się tylko o mnie.
– Za chude uszy mają na to, żeby mnie złapać – żartowałem.
Nie przyznałem się, że jednak troszkę stracha miałem, gdy znalazłem się w ślepej ulicy. Z tymi dwoma, co mnie gonili, dałbym sobie radę, ale co dalej? Huk ściągnąłby mi na łeb policję z całej dzielnicy i wtedy byłoby już nieklawo. Gdy w nocy zastanawiałem się nad tą całą wyprawą, doszedłem do wniosku, że przecież mam pod ręką fabrykę „Kapeluszową”, więc czego ja właściwie szukam. Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby nadziać się na policję, gdy trzeba przejść tylko sto metrów od rogu, a sto metrów za rogiem mam już parkan fabryki, i to stojący w głębi pustego placu, w odległości pięćdziesięciu metrów od ulicy.
Powiedziałem Tadkowi, który jak wspomniałem, mieszkał w dawnej portierni, że idę do nich po pasy transmisyjne. Doskonała skóra na zelówki. Ostrzegł mnie, że obecnie dozorca co dwie godziny obchodzi teren. Po wyprawie na węgiel kupił dwa psy, które na noc spuszcza z łańcucha. „Szkoda was, pieski – pomyślałem – ale wy służycie Niemcom, a uczciwi ludzie muszą przecież z czegoś żyć i rodzinom pomagać. Musimy się was pozbyć”. Postarałem się o truciznę na szczury, którą zmieszałem z mielonym mięsem, i już po godzinie policyjnej poszedłem pod fabrykę. Gdy stanąłem pod parkanem, przez szpary zobaczyłem węszące psy z nosami przy deskach. Porobiłem z mięsa kulki i przerzucałem przez parkan. Następnego dnia psy zdechły, a w nocy poszliśmy z Antosiem po pasy transmisyjne. Tadek narysował nam szczegółowy plan fabryki, który dokładnie przestudiowaliśmy, więc czuliśmy się jak u siebie w domu. Staraliśmy się tylko nie zostawiać śladów na śniegu. Drzwi prowadzące na klatkę schodową były otwarte. Łomem, który przyniosłem z domu, wyrwałem z futryny skobel, przy którym wisiała duża kłódka. Już po wszystkim wsadziłem go mocno na swoje miejsce, więc nie było żadnego znaku, że ktoś się dobierał. Gdy już byliśmy w hali maszyn, zaczęła się praca. Pasy skórzane zwijaliśmy w rolki i pakowaliśmy do worków, a parciane cięliśmy na drobne kawałki i wrzucaliśmy do skrzyni na odpadki stojącej w rogu hali. Tyle z tym było roboty i tak nam się przyjemnie pracowało, że zapomnieliśmy o obchodzie dozorcy. Przypomniał nam o tym terkot budzika w jego mieszkaniu. Teraz już wychodzić nie można. Stojąc z dala od okien widzieliśmy, jak chodził po terenie, a po kilku minutach trzaśniecie drzwiami zawiadomiło nas, że cieć poszedł spać.
Po zniszczeniu wszystkiego, co tylko mogliśmy zniszczyć, bez żadnych przeszkód wróciliśmy do domu.
Następnego dnia każdy dostał kawał pasa na zelówki. Tadek nie chciał skóry, bo mieszkał przecież na terenie fabryki i w razie odkrycia kradzieży mógłby podpaść. Więc po sprzedaniu pozostałych pasów dostał swoją dolę w złotówkach.
Od tego dnia często chodziłem do fabryki, dobierając sobie różnych kolegów. Najlepiej jednak pracowało mi się z Antosiem. Nie bał się i robił wszystko tak, jak kazałem. Wynieśliśmy kilka małych motorów elektrycznych, wszystkie główki elektrycznych maszyn do szycia, wiele worków wełny nie gręplowanej. Wreszcie nie było już co brać. Wtedy znów Tadek doniósł nam, że jest jeszcze jedno pomieszczenie, nienaruszone, na pierwszym piętrze, do którego można dostać się tylko przez okno od strony ulicy. Powiedział, gdzie leży drabina i które to okno. Budynek odgradzał od ulicy siatkowy parkan.
Na tę robotę poszedłem także z Antkiem. Przedostaliśmy się przez parkan, obeszliśmy cały teren fabryki i znaleźliśmy się pod oknem, którym mieliśmy dostać się do środka. Było zamknięte, lecz brakowało w nim kilku szybek. Gdy stanąłem na ostatnim szczeblu drabiny, dolna część okna była na wysokości moich piersi. Wspiąłem się na parapet, przez wybitą szybkę wsadziłem rękę, otworzyłem okno i już byłem w środku. Za chwilę był już i Antoś. Okazało się, że jesteśmy w magazynie z kapeluszami. Wkoło na półkach stały długie owalne pudła, a w każdym było kilka kapeluszy tego samego fasonu i gatunku. Zaczęła się robota. Otwieraliśmy pudła i kapelusze, które nam się podobały, wciskaliśmy jedne na drugie – i do worków, a te, które nam nie odpowiadały, rzucaliśmy na podłogę. Antoś podchodził co chwilę i pokazując różne fasony i kolory kapeluszy pytał: