– Daj spokój, nie urządzaj żadnej draki – radzili koledzy.
– Ja wcale nie urządzam draki – odpowiedziałem. – Idę oddać radio. Dobrego nie oddam, za to może będą chcieli mnie zamknąć, a przecież zamknąć się nie data, bo podobno w „kiciu” dają słabo jeść.
Chłopaki patrzyli na mnie jak na wariata.
– Ty się chyba długo nie uchowasz – zauważył rzeczowo Mały. – Za dużo brykasz.
– Brykam? Mogę wpaść? Też prawda. Ale postanowiłem, że sam do nieba nie pójdę. Jak już koniecznie będę musiał iść, to na pewno pójdę w większym towarzystwie.
Idąc do komisariatu przemyślałem różne możliwości i doszedłem do wniosku, że jeśli będą chcieli mnie zatrzymać i dojdzie do awantury, to jednak dam sobie radę. Przecież nie wiedzą, że jestem uzbrojony.
Wreszcie komisariat. Wszedłem do środka, a policjant wskazał mi drzwi, za którym urzędował „specjalista” od aparatów radiowych. Byłem w tym pokoju jedynym interesantem.
– Przyniosłem radio, panie władzo – powiedziałem z uśmiechem od drzwi. – Tylko nie wiem, czy pan przyjmie.
– Dlaczego tak późno? – zapytał policjant.
– Strasznie lubię muzykę, szczególnie marsze niemieckie, więc chciałem grać jak najdłużej – odpowiedziałem pogodnie, kładąc na stole aparat zawinięty w papier.
Przodownik spojrzał na mnie zdziwiony, nie wiedząc, czy żartuję, czy mówię poważnie. W czasie rozmowy odpiąłem guziki palta, żeby było wygodniej w razie rozróbki.
– Niech pan odwinie – rozkazał „glina” wskazując brodą „aparat”.
– Proszę bardzo. Już się robi – odpowiedziałem i zerwałem papier z aparatu.
– Co pan tu przyniósł? – zapytał przodownik, gdy już zobaczył kupę pogiętej blachy.
– Jak to co? Radio. Musiałem przynieść. Ostatni dzień na zdawanie.
– Gorzej pan już popsuć nie mógł?
– Mogłem, ale myślę, że wystarczy tak, jak jest.
– Zabieraj pan to żelastwo i uciekaj pan z tym do cholery! – zawołał przodownik.
Złapałem „aparat” pod pachę i wychodząc mówię:
– Dobrze, zabiorę, tylko żeby pan później nie mówił, że nie przyniosłem radia.
Przed budynkiem komisariatu w różnych punktach ulicy stało czterech naszych chłopaków. Gdy odszedłem kawałek drogi, dołączyli do mnie. Nic nie mówiliśmy. Wiedziałem, że przyszli, żeby mnie bronić w razie potrzeby. Każdy z nich poklepał się tylko ręką po boku, dając tym do zrozumienia, że nie przyszedł z gołą ręką. Szliśmy obok siebie prawie całą szerokością chodnika. Na ulicy Chełmskiej zauważyłem, że naprzeciw nas idzie czterech żołnierzy niemieckich. Pokazałem chłopakom Niemców i powiedziałem:
– Zobaczymy, kto komu ustąpi. Ja nie ustępuję.
– My też nie – odpowiedzieli chłopaki i walimy prosto na nich.
W ostatnim momencie żołnierze chcieli ustąpić, ale my wpadliśmy na nich, roztrąciliśmy ich i stanęliśmy wszyscy trzymając ręce w kieszeniach. W odległości pięciu metrów od nas stanęli Niemcy i coś ze złością szwargoczą.
– Zobaczcie, jak drą mordy – powiedział ze śmiechem jeden kolega.
– Myślą, że się przestraszymy!
– Szoruj stąd, jeden z drugim!
– Uważaj, żebyś nie dostał po łbie!
– Patrzcie, jakie klawiaki! – wołali koledzy prawie równocześnie i śmieliśmy się wszyscy patrząc na głupio wykrzywione złością gęby Niemców.
Wreszcie poszli dalej margocząc coś pod nosem. Nie wiedzieli, frajerzy, że mogli się głupio nadziać, gdyby zaczęli z nami awanturę. Nie przeczuwali, że wszyscy jesteśmy uzbrojeni, mimo to nie czuli się dobrze sami w naszej dzielnicy.
W pierwszym okresie po upadku Warszawy kilka razy wydawano biednej ludności zupę. Jeden z punktów wydawania znajdował się w warsztatach samochodowych przy ulicy Nabielaka. I to przypadkiem stało się przyczyną mojej awantury z policjantem.
Miałem umówione spotkanie na ulicy Belgijskiej na Mokotowie. Gdy chciałem skręcić w ulicę Nabielaka, zatrzymał mnie policjant.
– Nie wolno – powiedział lakonicznie.
– Dlaczego? – zapytałem zdziwiony. Zobaczyłem przy warsztatach dużo ludzi, więc już się domyśliłem, że wydają zupę.
– Jak mówię, że nie wolno, to nie wolno – odpowiedział już ostro i pcha się, chcąc mnie siłą odsunąć dalej.
Poprosiłem grzecznie:
– Panie władzo, ja nie idę po zupę, widzi pan, że nie mam garnka. Mam spotkanie na Belgijskiej. Inną drogą będę musiał okrążać, nadrobię kawał drogi, a już nie mam czasu.
– Jazda stąd! – wrzasnął policjant i odepchnął mnie silnie obiema rękami.
Zanim się spostrzegł, już dostał pięścią w nos, a w ślad za tym uderzenie głową, tak że usiadł na jezdni. Poderwał się i wyjął z kabury pistolet.
– Ty, schowaj to, gówniarzu – powiedziałem groźnie – tym mnie nie nastraszysz. Napakuj w tę zabawkę amunicji, to może i nastraszysz. Przecież wiem, że to puste.
Faktycznie było tak, że policja miała broń, ale bez amunicji, którą wydano im dopiero później. Dlatego byłem do niego taki kozak. Gdy chciał podejść do mnie z pustym pistoletem, ruszyłem naprzeciw, żeby go stuknąć jeszcze raz. Gdy on stanął, to ja też. Na rogu stała cała ferajna chłopaków i tylko czekali na to, żeby policja zaczęła awanturę. Była okazja zapłacenia im za wszystkie doznane krzywdy i za współpracę z Niemcami.
Ale drugi policjant, stojący w pobliżu, był mądrzejszy. Podszedł do tego, który dostał łbem, kazał mu schować pistolet i być cicho, a mnie pozwolił przejść tak, jak chciałem. Zanim odszedłem, powiedziałem chłopakom, żeby uważali, czy nie będą chcieli mnie „zdjąć” policjanci stojący przy rogu Belwederskiej. Jak się tam „zamiesza”, to niech walą z pomocą. Przeszedłem jednak spokojnie, przez nikogo już nie zaczepiany.
Pewnego dnia przyszedł do mnie serdeczny kolega z fabryki. Zaprzyjaźniliśmy się w tym czasie, gdy ja byłem na drugim roku praktyki, a on po zapoznaniu się z pracą na oddziale został zastępcą kierownika. Był on znanym w Polsce sportowcem. A zapoznaliśmy się tak: pracowałem przy montowaniu podstaw aparatów radiowych, a obok mnie pracował kolega. Po oddziale kręcił się jakiś nowy facet. Chodził od jednego warsztatu do drugiego i przyglądał się, co ludzie robią. To tu, to tam popracował godzinę lub dwie i znów zmieniał warsztat. Nikt nie wiedział, co on właściwie robi i czego szuka. W pewnym momencie stanął za naszymi plecami, objął nas rękami za szyję i zapytał po koleżeńsku:
– No, jak wam się, chłopaki, pracuje?
– Nam dobrze, a tobie jak? – odpowiedziałem bez chwili wahania pytaniem na pytanie. Nie wiedziałem, kto to jest, lecz jak on do nas na „ty”, to ja jemu też.
– Z początku szło mi ciężko, ale teraz już daję sobie radę – odpowiedział bez cienia gniewu czy też złości.
Pogadał z nami kilka minut, pytał o różne sprawy i cały czas zwracał się do nas na „ty”. Odpowiadałem trzymając się tej samej formy. Gdy dowiedziałem się, że on ma być zastępcą kierownika, przy następnej rozmowie zwróciłem się do niego przez „pan”, ale powiedział mi, że jemu na tym nie zależy i jeśli zaczęliśmy się tykać, to już niech tak zostanie. Od tego dnia mówiłem „panie” tylko przy innych pracownikach, mimo że tego nie chciał, a w życiu prywatnym byliśmy serdecznymi kolegami. Bywał on u mnie – bywałem ja w jego domu. Wciągnął mnie do klubu sportowego, w którym trenowałem zapaśnictwo. Od wybuchu wojny nie widzieliśmy się.
– Wicuś, złoty koralu! – zawołałem uradowany jego widokiem. – Co robisz? Jak żyjesz? Gdzie mieszkasz? – zasypałem go pytaniami. – A wódkę teraz pijesz?
– Wypiję – odpowiedział. – Mówiłem ci przed wojną, że przyjdzie czas, że i ja jeszcze będę pił. Wtedy piłem tylko piwo, a dzisiaj napiję się z wami wódki.
Mówił z „wami”, bo w mieszkaniu był jeszcze Mały. Szybko zrobiłem pół literka mieszanki spirytusowej, to znaczy nalałem z bańki do butelki dwie trzecie spirytusu i jedną trzecią wody. Żeby niepotrzebnie nie szprycować się wodą. Gdy kończyliśmy flaszeczkę, Wicuś powiedział, jaki go do mnie przygnał interes.
– Chciałem kupić niedrogi rower, taki, żeby można było na nim jeździć na wieś za handlem. Myślę, że u ciebie najlepiej taką sprawę załatwię.