Bum! bum! – Bum, bum, bum! – Bum, bum! – Bum, bum, bum!
We wszystkich oknach nowych domów pozapalały się światła, lokatorzy stali w oknach i na balkonach. Kilka bab zaczęło nam wymyślać piskliwymi głosami. Na balkon nowego domu przy rogu Tatrzańskiej wyskoczył jakiś facet i wymyślając nam, zaczął strzelać z pistoletu. Na to jeden z „powstańców” krzyknął:
– Kogo chcesz, frajerze, straszyć tą pukawką? Ja i tak głośniej strzelę! – I mówiąc to już układał ładunek na jezdni, a po chwili nastąpił wybuch.
Po kilku minutach na rogu ulicy jakieś zamieszanie. To do chłopaków szura pewien gość, o którym wiedzieliśmy, że jest tajniakiem.
– Jak nie przestaniecie strzelać, to was zamknę – mówi tajniak.
– Spróbuj pan! Spróbuj pan ruszyć chociaż jednego, o, choćby tego najmniejszego – pokazuję na nagniotka, który nie miał więcej jak dwanaście lat.
– Do czego to podobne, taki huk w nocy robić! Spać nie dajecie, dziecko się obudziło!
– Jutro święta, wyśpisz się pan, a dziecko niech się przyzwyczaja do tradycji.
– Wy widocznie nie wiecie, kto ja jestem – odgraża się facet.
– „Pies” jesteś, to my wiemy. Ale tu u nas są lepsi i też się ich nie boimy – odezwał się Pajac..
– Niech tylko który strzeli jeszcze raz, to zobaczycie, co zrobię! – zawołał znów starszy tajniak.
W tym momencie nastąpił wybuch za jego plecami. To strzelił Sasa, jeden z najbardziej bojowych „powstańców”.
– No i co mi, frajerze, zrobisz? – zawołał po chwili Sasa zza naszych pleców.
Cała heca odbywała się w odległości jakichś dziesięciu metrów od rogu ulicy. W rozgardiaszu nikt nie pomyślał o tym, że jeden z nas powinien stać na rogu, by obserwować, co tam się dzieje. I dlatego policjantom udało się nas podejść. Zobaczyliśmy ich dopiero, gdy wyskoczyli zza rogu.
– Gliny!!! – wrzasnął ktoś ostrzegawczo, a my rozbiegliśmy się tak, jakby w środek piorun strzelił.
– Chłopaki, wiać!!! Gliny z drugiej strony! – krzyknął ktoś inny. To druga grupa policjantów wpadła od strony ulicy Górskiej.
Wtedy wszyscy rzucili się do ucieczki w jedyne bezpieczne miejsce, to jest do domu. Wpadliśmy w ciemne przejście między domami. Brama, podwórze, tupot nóg po ciemnych drewnianych schodach, trzaskania drzwiami… a po chwili idealna cisza. Dom śpi. Ucieczka po klatkach schodowych odbywała się w zupełnych ciemnościach i słychać było tylko głosy lokatorów stojących w otwartych drzwiach swych mieszkań, jak zapraszali uciekających do siebie.
– Chłopaki, tutaj! – woła jeden. – Chodźcie tu! – woła ktoś inny. Wszystkie mieszkania były otwarte i każdy wpadał, do którego chciał. Policjanci z latarkami przeszli po wszystkich korytarzach, zajrzeli do ustępu, do piwnic, za śmietnik – postali chwilę na podwórzu i wyszli na ulicę. Wtedy my zeszliśmy się na korytarzu, żeby się naradzić, co dalej robić. Okazało się, że dwóch naszych chłopaków złapali. Uzgodniliśmy, że teraz strzelać będziemy tylko na rogu ulicy Nabielaka, bo bliżej domu, więc łatwiej uciec w fazie nalotu policji. Poza tym trzeba postrzelać trochę panu „tajnemu” i „obcym” z nowych domów, żeby ich przyzwyczaić do tradycji. Postanowiliśmy, że bomby zmagazynujemy w bramie i będą one podawane strzelcom systemem taśmowym – żeby w razie złapania nie znaleziono przy nikim materiałów wybuchowych.
– Chłopaki! Chodźta!!! Już gliny poszli! – zawołała z podwórza dozorczyni, która z naftową lampką sprawdziła na wszelki wypadek wszystkie zakamarki, czy nam przypadkiem nie podrzucili ze dwóch, trzech policjantów.
Po kilku minutach znów zaczęło się strzelanie. Teraz strzelało równocześnie tylko czterech lub pięciu chłopaków, a inni podawali bomby. Strzelaliśmy tak już prawie pół godziny. Nikt nam nie przeszkadzał, nie licząc wymyślań i przekleństw, które sypały się na nas ze strony „nowych”. Wszystko szło składnie i sprawnie, gdy znów tradycję naszą w brutalny sposób naruszyła policja. Tym razem zjawili się na rowerach, jadąc cicho po chodniku tuż przy samych domach.
Spostrzegłem ich pierwszy, bo mimo waty w uszach już znowu ogłuchłem i stałem na drugim rogu ulicy, żeby ochłonąć trochę. Krzyknąłem ostrzegawczo i razem z innymi rzuciłem się do ucieczki w kierunku domu, a policjanci tuż przy nas zeskakiwali z rowerów. W ostatnim momencie ujrzałem, jak Mały podnosi kamień, by spowodować wybuch ładunku, który już leżał na jezdni.
I znów wszystko powtórzyło się jak poprzednio. Tupot, odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i cisza. Tym razem, wyglądając przez okno, odniosłem wrażenie, że w sieni drugiego domu mamy „podrzutków”. A znów ci, co obserwowali przez okna od ulicy, meldują, że poszli wszyscy. Co robić? – zastanawiamy się na korytarzu.
– Daj mi lampkę elektryczną, pójdę sprawdzić – zwrócił się do mnie Mały.
Obserwujemy wszyscy przez okna, jak Mały wychodzi za bramę i pomaleńku, cicho, na palcach podchodzi do sieni drugiego domu… Wreszcie stanął przed drzwiami, zapalił lampkę – i błyskawiczny zryw z powrotem do bramy, a tuż, tuż za jego plecami dwóch policjantów. Ale jak oni mogli złapać chłopaka, który ma dwadzieścia lat i zna teren? Więc gdy tylko dopadł schodów, to już był dla nich stracony, bo kto tych schodów nie znał, po ciemku mógł się zabić na powyrywanych stopniach i połamanych poręczach.
I znów zaczęło się wszystko od nowa: strzelanie, nalot, ucieczka i – tym razem – wystawienie na stałe, do rana, posterunków na rogach ulicy i przed naszą bramą. Gdy policjanci zapytali dozorczynię, czy nie wie, kto strzela, ta dopiero wyjechała na nich z twarzą:
– A czy to ja jestem do pilnowania, kto strzela? A pilnujta ich sobie sami! To jak ja mogę raz w roku pospać sobie, bo nie muszę zamykać bramy, to myślita, że będę pilnowała, kto strzela? A zresztą niech sobie chłopaki postrzelają – tradycja!
I znów, jak zwykle, kłopot z nowymi. W naszym domu na parterze zamieszkała nowa lokatorka, której też zaczęło przeszkadzać strzelanie. Zaczęła kapować, kto strzela. Złapaliśmy jedną bombę i rzuciliśmy pod jej okno. Zrobiło się jasno jak przy magnezji. Baba klnie, my się cieszymy – i zabawa na całą kamienicę. Położyłem drugą bombę na kamień, przytrzasnąłem głazem – wybuch! W uszach zagwizdało, rozdzwoniło się, znów poleciała jakaś szyba, ale tego już nie słyszałem, bo znów ogłuchłem.
– „Nowa” płacze! – wrzasnął mi do ucha Mały.
– No to dajmy już jej spokój, niech i ona ma święta.
Tak więc płacz jednej baby przerwał wesołą rozrywkę lokatorom całej kamienicy i wreszcie ogłuszeni, z postrzępionymi spodniami wróciliśmy do domu.
W domu matka powiedziała mi, że rozmawiała z policjantami. Tłumaczyli się, że im by to strzelanie nie przeszkadzało, ale w komisariacie urywały się telefony z wymyślaniami i pytaniami: „Gdzie jest policja? Jak można na coś takiego pozwalać?”
W niedzielę wieczorem, siedząc przy świątecznej zakąsce, zastanawialiśmy się nad dziwną naturą ludzi, którym nie podobała się taka piękna tradycja, obchodzona uroczyście każdego roku. Lokatorka z parteru, „nowa”, której strzeliłem pod oknem, mówiła do jednej sąsiadki:
Tak, moja pani, byłam w kościele na rezurekcji i modliłam się do Pana Boga, żeby tych s…synów szlag nareszcie trafił za to, że strzelali mi pod oknem i całą noc nie dali spać.