Литмир - Электронная Библиотека

– Może uważają, że my nie znamy się na kwiatach? – odpowiedziałem ze śmiechem. – I zamiast wąchać, moglibyśmy je zjeść.

– A czy ty rozumiesz, chłopcze, dlaczego tak jest? – spytał Helmut. I nie czekając na odpowiedź mówił dalej: – Wmawiają im, że są czymś lepszym od robotników, że robotnik będzie zawsze tylko robotnikiem, ciemnym i głupim, a oni to przecież inteligencja i każdy z nich ma prawo zająć w przyszłości najwyższe nawet stanowisko. Ci głupcy wierzą w to i nie widzą tego, że są tak samo bici po krzyżu, jak i robotnicy…

A wszystko robi się po to, żeby ludzi rozdzielić. Bo gdyby wszyscy zgadzali się ze sobą, to źle byłoby z tymi, którzy nami rządzą. Dlatego też mamy tyle różnych partii, związków i związkowców, żeby robotnicy nie mogli dojść do porozumienia. Albo pierwszy maja… Spotykają się na mieście dwa pochody i biją jedni drugich pałkami. Następnego dnia stają do pracy przy tym samym warsztacie i są jednakowo bici przez właściciela, który wczoraj stał przy oknie i z zadowoleniem patrzył, jak robotnicy wzajemnie się biją.

– Mój ojciec mówi to samo – powiedziałem. – Mówi mi zawsze, że wszystkie legalne partie i związki – to tylko jedna kupa łobuzów i złodziei.

Helmut dawał mi często różne nielegalne broszurki i ulotki komunistyczne. Opowiadał też o rewolucji w Rosji – bo dopiero po rewolucji przyjechał z rodzicami do Polski. Tłumaczył mi, jaki jest cel propagandy antybolszewickiej, a wszystkie te sprawy łączył zawsze z antyrobotniczą polityką kościoła i kleru. Mówił o przymusie ślubów kościelnych i chrztu oraz nauki i praktyk religijnych w szkołach.

Tu, w fabryce, pierwszy raz usłyszałem bluźnienie przeciwko Bogu i wszystkim świętościom. Chociaż sam byłem już nie praktykujący i nie wierzyłem w żadne dogmaty wiary – nigdy nie przyszło mi na myśl, że można tak bluźnić. Do bluźnienia prowokował Helmuta jego siostrzeniec, ów Władzio właśnie. Ten był znowu fanatycznie religijny i często przychodził nawracać wujka na drogę wiary świętej. Wtedy było wesoło. Władzio cytował wyjątki z Pisma świętego, a Helmut wykładał swoją teorię o sprawach życia i wiary w Boga. Wywodów tych słuchałem zawsze z ciekawością i argumentacja Helmuta trafiała mi do przekonania. Dyskusje takie zawsze kończyły się w ten sposób, że Władzio wyskakiwał z jakimś dogmatem religijnym sprzecznym z nauką, a Helmut wyjeżdżał z „wiązanką” pod adresem Władzia i Boga. W takim momencie Władzio czerwieniał jak burak, zatykało mu oddech, zasłaniał rękami uszy… i uciekał jak od diabła albo najgorszej zarazy, by po kilku dniach znów przyjść na nową dyskusję filozoficzną, która kończyła się tak jak wszystkie poprzednie.

Wkrótce już kupowałem pismo „Wolnomyśliciel”, które po przeczytaniu puszczałem w ruch, dając do czytania kolegom z dzielnicy, a gdy już kilku przeczytało, wieczorem, stojąc grupą na rogu ulicy, dyskutowaliśmy na tematy poruszane w piśmie.

W ten sposób – urabiany w pracy przez Helmuta, a w domu przez ojca – zaczął się kształtować w umyśle moim nowy światopogląd. Ksiądz przestał być świętością, a bolszewik bandytą, który z nożem w zębach rozrywa dziecko, jak to przedstawiano w gazetach i pismach ilustrowanych. Zaczynałem rozumieć, kto jest wrogiem robotnika, a kto jego przyjacielem. Kto łączy robotników do walki z wyzyskiem, a kto stara się ich rozdzielić. Kształtowanie nowego światopoglądu odbywało się we mnie żywiołowo. Rozmowy, broszurki, pisma, ulotki i własne spostrzeżenia – wszystko bez żadnego ładu i kolejności. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce, a było inne od dotychczasowej lektury. Przeczytałem całą „Bibliotekę Wiedzy”, i o buddyzmie, i o Darwinie. Z Darwinem miałem małą wpadkę. Do umierającej sąsiadki wezwano księdza, a ten po namaszczeniu chorej wstępował do lokatorów mieszkających na tym samym korytarzu i w każdym mieszkaniu rozmawiał kilka minut z domownikami. Gdy wszedł do mnie, byłem sam w mieszkaniu. Ksiądz zobaczył na stole rozłożoną książkę. Nie przeszkadzałem mu, gdy ją brał do ręki. „Niech i on się troszkę uświadomi – pomyślałem – będzie mądrzejszy”. Obejrzał książkę i spojrzał na mnie uważnie. Patrzyłem mu wyzywająco w oczy, z ironicznym uśmiechem.

– Czy to, chłopcze, nie za wcześnie dla ciebie na taką lekturę? – zapytał życzliwie, bez cienia złości.

– Chyba nie – odpowiedziałem równie grzecznie, ale dobitnie.

– A czy matka pozwala ci czytać takie książki?

– Nie pytam matki o pozwolenie. A zresztą – gdyby nie pozwoliła, to ksiądz może myśli, że nie będę czytać? A poza tym matka nie ma czasu na zajmowanie się moją lekturą.

Popatrzył znowu uważnie, uśmiechnął się, odłożył książkę – i wyszedł.

Z Helmutem żyłem już odtąd w największej zgodzie. Byłem chętny do pracy. Helmut mówił, że jestem zachłanny na robotę. Gdy przyszła do reperacji jakaś nowa, ciekawa maszyna, to nawet gdy byłem czymś zajęty – zabierałem ją do siebie i darłem się z innymi, że tę maszynę ja będę robił.

Byłem zachłanny nie tylko na robotę. Byłem zachłanny również na wiedzę. Interesowałem się wszystkim, co mogło pomóc mi w zdobywaniu wiedzy w każdej dziedzinie. Starałem się o książki i sam pogłębiałem swoje wiadomości teoretyczne, potrzebne do dobrego wykonywania zawodu.

W fabryce musiałem należeć do przysposobienia wojskowego. Każdej soboty, po pracy, odbywały się zbiórki, a każdy urlop obowiązkowo trzeba było spędzić na obozie wojskowym. W fabrycznym klubie sportowym trenowałem zapaśnictwo. Zawsze jednak najlepiej czułem się dopiero wieczorem, na rogu swojej ulicy, w gronie charakternych chłopaków.

– Za sześć tygodni będziesz miał egzamin wyzwoleniowy na czeladnika – powiedział mi kierownik oddziału, gdy po urlopie przyszedłem do pracy. – Jako egzamin praktyczny zrób to, co chcesz. I z tego, co zrobisz, będziesz miał egzamin teoretyczny.

Zmartwiło mnie to. Moja praca to uzwajanie motorów elektrycznych. Teorii mam w głowie dużo, ale najmniej właśnie z maszyn. Trzeba coś zrobić, żeby się nie obciąć na egzaminie – bo to i wstyd wobec innych, i jeszcze jeden rok praktyki. Obowiązkowe trzy lata praktyki już odbyłem. W drugim roku płacono mi trzydzieści pięć groszy za godzinę, a w trzecim – czterdzieści pięć groszy i już wyrabiałem premię. Najwyższa premia – to pięćdziesiąt procent, jeśli wykonałem pracę w czasie wyznaczonym przez kalkulatora. Swoje pięćdziesiąt procent miałem zawsze wyrobione. Po wyzwoleniu na czeladnika płacą sześćdziesiąt pięć groszy za godzinę i premię.

Co.robić, żeby egzamin wypadł dobrze? Na pracę praktyczną dał mi Helmut do uzwojenia twornik przetwornicy. Dla mnie taki twornik to nic strasznego. Nawinąłem już wiele tworników w fabryce, w domu nawijałem te, które prywatnie robiłem dla Helmuta. Ale trzeba podciągnąć tę cholerną teorię.

Od kilku dni w naszej brygadzie pracował student z Politechniki. Po ukończeniu studiów odbywał praktykę wakacyjną. Gdy się dobrze rozejrzałem, zauważyłem, że na oddziale jest ich więcej. Pracowali w różnych brygadach. Chodziłem po hali i każdego z nich po kolei z ciekawością oglądałem. Miałem do nich dziwne, niczym nie umotywowane uprzedzenie. Wiedziałem, że to są „gzymsiki”, „frajery”, „drętwiaki”, którzy pracują na warsztacie razem z nami, a mimo to nie należą do nas. A jak jeszcze zrobią dyplomy i zostaną inżynierami – wtedy będą już tacy sami, jak ci wszyscy. którzy nas, robotników, uważają za tych gorszych. Ten, który pracował w naszej brygadzie, robił z siebie większego ważniaka niż inni. Rano, gdy przychodził do pracy, nawet „dzień dobry” nie powiedział. Stał tylko i patrzył na nas tak, jakby nas wcale nie było.

– Co to za giganciak? – zapytałem Helmuta. – Stoi tak, jakby laskę Ojca świętego połknął. Czego on tak na nas ślepia wybałusza?

– To jest synek naszego… – tu Helmut wymienił nazwisko jednego znanego w całym kraju ważniaka z rządu.

– Rozumiem. To dlatego, że jego tata ważniak, to i on takiego ważniaka odstawia. Czekaj pan, ja mu urządzę jakiś dobry kawał.

Facet ten nic nie robił, tylko stał oparty na imadle i przyglądał się, jak my pracujemy. To mi podsunęło pewien pomysł. Gdy odszedł na chwilę, podłączyłem jeden drut od lampy kontrolnej do imadła, drugi do narzędzi leżących na warsztacie, a narzędzia poukładałem tak, że wzajemnie się dotykały. Gdy wrócił nasz ważniak i znów oparł się na imadle, podniosłem do góry mały motorek, który właśnie reperowałem, i tonem najbardziej uprzejmym, na jaki potrafiłem się zdobyć, poprosiłem:

12
{"b":"100352","o":1}