Литмир - Электронная Библиотека

Syd zdjęła ręce z regulatorów cięgien i trzymała teraz mocno w obu rękach swój półautomat kaliber dziewięć milimetrów. Starała się przybrać właściwą pozycję strzelecką – choć leciała na wysokości trzystu metrów – i właśnie opróżniała drugi magazynek siga, celując w przednią, pleksiglasową szybę beli rangera.

Helikopter minął Darwina tak blisko, że mężczyzna dosłownie podciągnął w górę nogi, usiłując uniknąć kontaktu z łopatami wirników. Ciężka maszyna wciąż opadała, kręcąc się coraz szybciej.

Sydney przestała strzelać. Dar spojrzał na nią i zobaczył, że wyrzuciła drugi pusty magazynek, wyjęła zza paska ostatni i wcisnęła, mimo iż pomarańczowobiały spadochron szarpał i obracał nią nieustannie. Była zbyt daleko, aby mógł do niej krzyknąć. Zrobił jedno, co mu w takiej sytuacji pozostawało: zaczął pokazywać na regulatory cięgien i ciągnąć za prawy – to pozwoli mu zbliżyć się do niej – po czym zamachał ku rozległej polanie.

Syd kiwnęła głową, schowała broń do kabury i zaczęła szarpać kółko cięgna, usiłując pójść za sygnałami Dara. Potem oboje porzucili te zmagania i przez jakiś czas patrzyli trzydzieści metrów w dół, przyglądając się ostatnim sekundom spadającego beli rangera.

Pilot był świetnie wyszkolony, ale i to okazało się niewystarczające. Helikopter w samoobrocie jest właściwie martwym ciężarem kontrolowanym przez praktycznie martwy drążek. Ten pilot wszakże zdołał jeszcze ominąć drzewa i skierować wirującą maszynę ku polanie, po czym mniej więcej wyrównał lot wzdłuż opadającego pod kątem trzydziestu stopni zbocza. Gdyby Darwin pragnął osadzić szybowiec, starałby się wykorzystać bliskość stoku i jego siłę nośną, wylądowałby więc na zboczu; potężnemu helikopterowi stok nie był jednak do niczego przydatny, a pilot musiał lecieć w dół zbocza i osiąść płozami na powierzchni.

Z odległości kilkuset metrów polana wyglądała na wystarczająco gładką. Dar znał złudność oglądu z wysokości: na polanie na pewno leżały duże skały i mniejsze głazy, powierzchnię przecinały prawdopodobnie niewielkie parowy i porastały ją gęste krzewy; istniały też zapewne większe przeszkody. W cokolwiek beli ranger uderzył, trzasnął mocno; przednie części płóz aż zaryły, a sekundę później wirniki uderzyły w ziemię, wzniecając w powietrze tumany pyłu na dobre sto metrów w górę.

Przez ten wirujący pył Minor zdołał dojrzeć helikopter przewracający się, tracący najpierw belkę ogonową, a potem baniastą kabinę. Wybuch był głośny i straszny nawet z góry, z odległości sześćdziesięciu metrów. Potem masa poskręcanych części kadłuba uderzyła w dwa większe głazy około sto metrów dalej i tu się zatrzymała. Od południa dał się słyszeć jakiś odgłos kolejnej katastrofy. Dar odwrócił się i zobaczył resztki twin astira, znikające wśród wysokich sosen kilkaset metrów od miejsca, gdzie wraz z Sydney opadali.

Skoncentrował się na próbie łagodnego lądowania i pokazaniu przyjaciółce, jak powinna to zrobić. Jego przykład okazał się zresztą nieszczególnie budujący. Minor trzasnął w rozwidlenie grubego pnia wierzby, potem przekoziołkował i wpadł w jakieś zielsko. W końcu legł na plecach, a spadochron ciągnął się za nim po zboczu. Syd natomiast wylądowała łagodnie piętnaście metrów wyżej i… na nogi. Zrobiła dwa skoki i zatrzymała się, wyraźnie oszołomiona, lecz zdecydowanie cała i zdrowa.

Dar wyzwolił się z pasów i wstał z zamiarem udzielenia pomocy Sydney przy wyplątaniu się z rynsztunku, zanim wzmoże się wiatr, który pchnie ją wyżej na stok. Nagle świat przed oczyma zaczął mu wirować, więc postanowił na moment usiąść i przeczekać. Ledwo jednak klapnął na pośladki, obok niego znalazła się Syd. Zdążyła już wyswobodzić się ze spadochronu i teraz pomagała mu uwolnić stopy z płótna spadochronu falującego wszędzie wokół niego.

– Chodź – poleciła i zaczęli schodzić ze wzgórza, ku szczątkom beli rangera.

Syd zatrzymała się i przyjrzała belce ogonowej oraz pokiereszowanemu wirnikowi z nadal uwięzionymi fragmentami skrzydła szybowca, lecz Darwin przebiegł ostatnie metry. Czuł ostry smród paliwa lotniczego na wietrze i wiedział, że jeżeli coś się zapali w kabinie pasażerskiej, ci, którzy przeżyli upadek, zginą.

Kokpit był zupełnie pogruchotany. Pilot nie żył – siedział wciąż w pasach na fotelu, lecz z przeciętym brzuchem, z którego wylewały się trzewia i niemal całkowicie odciętą przez pokręcony pleksiglas i kawałki metalowej podłogi głową. Dar nigdzie nie dostrzegł drugiego mężczyzny. Z wraku kapało paliwo. Wdrapał się na płozy przewróconej maszyny, stanął na głównej kabinie i zajrzał do środka na tyły. Constanzy tam nie było.

– Dar! – krzyknęła do niego Sydney, po czym umilkła. Znajdowała się na stoku, w odległości jakichś dwudziestu paru metrów.

Tony Constanza właśnie wyszedł chwiejnie zza większego z dwóch głazów. Był sponiewierany i pokrwawiony, w mocno podartej marynarce i koszuli, niestety trzymał w dłoniach kałasznikowa i brał na cel Darwina.

– Stój! – wrzasnęła do zabójcy kobieta, kucając i mierząc do niego z małego sig sauera.

Constanza obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Był teraz zaledwie dwa i pół metra od Minora, a z automatycznego AK-47 celował w jego pierś.

„Mogę go przeskoczyć” – pomyślał mętnie Dar. „Nie, nie możesz, dupku” – odpowiedział sobie w myślach zgodnie z prawdą.

– Zamierzasz mnie, suko, zastrzelić z tej małej pukawki? – zawołał zabójca. – Wiesz, że wcześniej zdążę rozwalić tego sukinsyna. No dalej, rzuć pistolet, głupia cipo.

Na odgłos tego słowa Minor o mało nie podskoczył. Zatrzymał go w miejscu oczywiście kałasznikow. Syd opuściła broń.

– Nie! – krzyknął Dar.

– Kazałem ci to rzucić, suko! – wrzasnął Constanza, podnosząc lufę karabinu szturmowego, z którego mierzył teraz Minorowi w twarz.

Sydney podniosła sig sauera i wystrzeliła trzykrotnie, tak szybko raz za razem, że wszystkie odgłosy zlały się w uszach Dara w jeden. Pierwsza kula trafiła zabójcę w lewe kolano, które rozprysło się w prysznicu kawałków krwawego ciała i białych chrząstek. Drugi pocisk wbił się wysoko w lewe udo mężczyzny, trzeci ugodził go w lewy pośladek.

Constanza odwrócił się ku kobiecie, jednocześnie opróżniając pół magazynka w ziemię.

Minor podskoczył do niego i wykopnął mu broń. Syd zbiegała po stoku wielkimi krokami, ani na chwilę nie przestając celować w krzyczącego, turlającego się zabójcę.

– Pomóż mi, Jezu, kurwa – zawył Tony Constanza, gdy Sydney zatrzymała się przy nim. – Odstrzeliłaś mi jaja, suko.

– Na pewno nie – odparła, po czym kopnęła mężczyznę w bok. Pod wpływem kopniaka przetoczył się na brzuch, a wtedy przycisnęła mu do głowy pistolet, fachowo wykręciła ręce i zakuła w kajdanki.

– Syd – zauważył Dar cicho – nie uczyli cię w Quantico, że z pistoletu trzeba strzelać w środek masy?

– Oczywiście, że uczyli – odparła oficer śledcza. – Ale potrzebujemy tego faceta żywego. – Schowała broń do kabury. – Znasz tylko ten jeden sposób walki z przestępcami? – spytała. – Wszystkich byś zepchnął w przepaść?

Minor wzruszył ramionami.

– Na tym się znam najlepiej – odparował. Klęknął przy głośno jęczącym mężczyźnie. – Wykrwawi się na śmierć od tej rany w udzie – oświadczył – o ile czegoś nie zrobimy…

– Tak – zgodziła się z nim Syd. Na jej twarzy nie było widać żadnych emocji.

Dar uciszał Constanzę, Sydney tymczasem zdjęła mu pasek i mocno zaciągnęła go wysoko na lewym udzie, wykorzystując to jako prowizoryczną opaskę uciskową. Kiedy zapinała pasek, zabójca wrzasnął i zemdlał.

Darwin usiadł ciężko na wyschniętej trawie.

– I tak się wykrwawi i umrze, zanim ktoś nas znajdzie. Steve albo Ken zaczną się martwić zapewne dopiero za kilka godzin.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Czasami, mój drogi Darwinie, jesteś takim barbarzyńcą. – Wyjęła telefon komórkowy z kieszeni kamizelki i wdusiła przycisk z zakodowanym numerem. – Warren – rzuciła w słuchawkę. – Jim… Syd Olson z tej strony. Tak. No cóż, mamy Tony’ego Constanzę, ale jest dość poważnie ranny. Jeśli ma być naszym głównym świadkiem, lepiej przyślij tu helikopter medyczny. Jesteśmy… – Opuściła telefon. – Gdzie, do diabła, jesteśmy, Dar?

– Wschodnia ściana Mount Palomar – odparł. – Mniej więcej na poziomie tysiąca dwustu metrów. Bell ranger ma pudło z flarami na tyłach… Powiedz Warrenowi, że kiedy usłyszymy, że nadlatują, zapalimy flary.

– Słyszałeś wszystko, Jim? – spytała Syd. – Okej. Tak… Będziemy czekać. – Spojrzała na Darwina. – Wysyłają helikopter medyczny Marinę Corps z bazy Twenty-nine Palms.

– Powiedz mu, że na tym obszarze żyje mnóstwo grzechotników – dorzucił Dar.

– Będziemy czekać cierpliwie – powtórzyła Sydney – ale Dar twierdzi, że na tym wzgórzu aż się roi od grzechotników, więc, proszę cię, każ tym marines ruszyć dupy, o ile chcesz, żeby przeżył twój świadek i ci, którzy go ujęli. – Rozłączyła się.

Popatrzeli po sobie, potem na nieprzytomnego zabójcę, w końcu znów na siebie. Oboje ociekali potem, byli posiniaczeni, z przecięć i ranek spływały im strumyczki krwi. No i lepili się od brudu. Nagle równocześnie się do siebie uśmiechnęli.

– Boże, ale jesteś piękny – zauważyła Sydney.

– Właśnie to samo miałem powiedzieć o tobie – odciął się Darwin.

Po czym objęli się i całowali tak namiętnie, że odgłosy o mało nie obudziły nieprzytomnego Constanzy. Mężczyzna postękiwał, lecz przytomności nie odzyskał.

84
{"b":"96997","o":1}