Czwarta rano, środa. Detektyw sierżant Roan Griffin zajechał przed kwaterę policji stanowej w North Scituante. Był za wcześnie. Dużo za wcześnie. Ale uznał, że to dobrze. Musiał przejrzeć wstępne przesłuchania, przemyśleć zeznania świadków i ocenić raporty z działalności detektywistycznej. Później chciał sporządzić raport z chronologicznym przebiegiem wypadków oraz tabelę z najświeższymi informacjami o podejrzanych. To powinno zadowolić porucznik Morelli.
Tej nocy udało mu się przespać całe pięć godzin. Żadnych nowych gwałtów, żadnej strzelaniny, żadnych nowych pozwów sądowych. Teraz czuł się znacznie lepiej. Wrócił mu nawet optymizm. Oczywiście przedwcześnie.
W wejściu do budynku Śledczych Służb Pomocniczych powitał go umundurowany wartownik. Griffin skinął głową i poszedł w głąb długiego, oświetlonego na żółto korytarza. Całe lewe skrzydło ponurego brązowego gmachu z lat sześćdziesiątych, w którym mógł się mieścić dowolny urząd stanowy lub federalny, zajmował oddział identyfikacji kryminalnej. Były tam przestronne gabinety zajmowane przez detektywów i liczne pokoiki, w których urządzono laboratoria i ciemnie fotograficzne i ustawiono komputery z bazą odcisków palców oraz wykrywacze kłamstw.
W przeciwieństwie do śledczych służb pomocniczych detektywi z wydziału przestępstw kryminalnych mieli do dyspozycji tylko jedną salę, w której utworzono pięć oddzielonych przepierzeniami stanowisk pracy. Oczywiście byli święcie przekonani, że ich lokum jest o niebo lepsze. Na suficie było znacznie mniej żółtych zacieków niż w innych pomieszczeniach. Poza tym starali się utrzymywać porządek: zamiast stosów papierów, na ich biurkach stały ładnie oprawione rodzinne fotografie. Od czasu do czasu ktoś przynosił jakiś kwiatek w doniczce, więc z biegiem lat co odporniejszym roślinom udało się zasłonić szare przepierzenia radosnymi zielonymi girlandami. Sala mogła z powodzeniem uchodzić za biuro księgowości. Gdyby, rzecz jasna, księgowi dekorowali ściany listami gończymi.
Griffin lubił biuro wydziału przestępstw. Nie wyglądało tak posępnie jak inne pomieszczenia użytkowane przez stróżów prawa. Komenda policji miejskiej, w której pracował Fitz, była znacznie gorsza. Zdaniem Griffina powinno się ją natychmiast wyburzyć, i może zresztą tak się stanie, gdy zostanie ukończona budowa nowej siedziby po drugiej stronie ulicy.
Griffin zerknął na przeszklone drzwi gabinetu porucznik Morelli. Nikogo nie ma. Doskonale. Usiądzie sobie wygodnie za biurkiem, uporządkuje akta sprawy i do ósmej będzie miał wiedzę o stanie śledztwa w małym palcu. Jak wzorowy detektyw prowadzący. Kurczę, może nawet zaskoczy wszystkich i do dziewiątej zdoła znaleźć winnego. W sumie, czemu nie?
Optymizm nie opuszczał go aż do siódmej. Wtedy zadzwonił Fitz. Ton jego głosu nie wróżył nic dobrego.
– Musisz przyjechać – oznajmił, nie tracąc czasu na powitania.
– Dokąd?
– Do mojego biura. Pośpiesz się. Następny gwałt?
– Po prostu przyjedź. Szybko. Nim prasa się dowie.
Fitz rzucił słuchawką. Griffin siedział jeszcze przez chwilę, wpatrując się w telefon. Ożesz, kurwa.
Narzucił marynarkę i wybiegł na korytarz. W połowie drogi do wyjścia natknął się na Watersa, który właśnie szedł do pracy. Poruszał się trochę sztywno, co w innych okolicznościach stanowiłoby dla Griffina powód do dumy. Musiał jednak ograniczyć rozmowę do niezbędnego minimum.
– Pędzę do Providence. Coś się stało.
– Kolejny atak? – spytał Waters.
– Nie wiem. Słuchałeś wiadomości radiowych?
– Tak. Nic nowego.
– Dobrze. W takim razie jesteśmy szybsi. Słuchaj, możesz podpytać, czy są już jakieś wieści od organizacji pomocy ofiarom gwałtu? Aha, weź więcej ludzi do Cranston. Zdaje się, że musimy przyśpieszyć dochodzenie. I to gwałtownie.
– Dobra. Dasz znać, co się dzieje?
– Kiedy tylko czegoś się dowiem – odparł Griffin, ruszając do wyjścia.
– Hej, Griff – zawołał za nim Waters. – Zadzwonię do Charpentiera. Tak na wszelki wypadek. Okej?
Griffin zawahał się.
– Okej – odpowiedział po chwili. – Na wszelki wypadek.
Komenda miejska znajdowała się przy szosie I-95 w centrum miasta. Gwałtownie starzejący się budynek poważnie traktował rolę wielkomiejskiego komisariatu. Szare, dziurawe linoleum na podłogach, zacieki na sufitach, brudne ściany, nieosłonięte rury kanalizacyjne. Miejscy detektywi żartowali, że jeśli chodzi o dekorację wnętrz, mają do dyspozycji trzy kolory: brudny, brudniejszy i najbrudniejszy.
Stanowczo nie był to Biały Dom policji stanowej. Nie, żeby panowała z tego powodu jakaś zawiść.
Griffin przybył na miejsce o siódmej trzydzieści i zaparkował swojego taurusa przed głównym wejściem. Wiedział, że mundurowy funkcjonariusz natychmiast wypisze mu mandat za parkowanie w miejscu niedozwolonym, a potem Fitz załagodzi sprawę. Każda organizacja ma swoje rytuały.
Przeszedł przez oszklone drzwi i minął trzech czarnoskórych nastolatków, którzy patrzyli na niego z nieukrywaną wrogością. Wbił w nich spojrzenie i dzięki okazałej muskulaturze udało mu się sprawić, że pierwsi odwrócili wzrok. Minął mroczny przedsionek, skręcił w drzwi po lewej i wszedł do ciasnego, ciemnego pomieszczenia, w którym za kuloodporną szybą dyżurki siedziało trzech policjantów. W pokoiku tłoczyło się kilkanaście osób. Każda domagała się czego innego. „Chcę się widzieć z takim to a takim”. „Hej, tej mandat to jakaś bzdura”. Dyżurni nie byli upoważnieni do rozwiązywania żadnych spraw, ale to nie powstrzymywało petentów.
Griffin przepchał się do przodu, błysnął odznaką i natychmiast przepuszczono go przez zamykane elektronicznie drzwi prowadzące do serca, a raczej trzewi komisariatu.
Poszedł schodami na górę. Raz spróbował pojechać windą, ale skrzypiała tak żałośnie i ruszała się tak ślamazarnie, że przysiągł sobie już nigdy z niej nie korzystać. Jego zdaniem miejscy będą mieli fart, jeżeli uda im się wyprowadzić, zanim budynek zawali im się na łby.
Biuro Detektywistyczne znajdowało się na pierwszym piętrze obok Biura Identyfikacji Kryminalnej. Griffin zajrzał najpierw do głównego pokoju, ale nie zauważył Fitza, więc poszedł do szatni. Tam też nie zastał Fitza, za to obejrzał wiele dzieł sztuki. Detektywi lubili dekorować drzwi swoich szafek fotografiami spraw, nad którymi właśnie pracowali. Zmiażdżona ofiara przejechana przez pociąg. Rozkładające się zwłoki, które znaleziono dopiero po kilku tygodniach od zgonu. Dwie dłonie obsypane liśćmi marihuany, które znaleziono w bagażniku samochodu podczas rutynowej kontroli. Ciało, do którego pasowały, znalezione dzień później…
Griffin błąkał się po labiryncie ciasnych szarych pokoików, aż w końcu doszedł do końca korytarza. Mieściło się tu centrum przetwarzania materiału dowodowego, złożone z dwóch połączonych pokoików wielkości garderoby, w których poustawiano kartoteki, stoły, komputer podłączony do Automatycznego Systemu Identyfikacji Odcisków Palców i inny sprzęt. Fitz stał koło stołu z rozkładanym blatem, pogrążony w rozmowie z czarnoskórym, elegancko ubranym mężczyzną, w którym Griffin rozpoznał sierżanta Napoleona, szefa Biura Identyfikacji Kryminalnej. Obaj podnieśli wzrok, gdy tylko Griffin stanął w drzwiach.
– Nareszcie – mruknął Fitz. Zadzwoniłeś, więc jestem – odparł Griffin lekkim tonem.
– Fitz miał na twarzy niezdrowy rumieniec. Oczy zatopiły się jeszcze głębiej w fałdach skóry, a rzadkie włosy sterczały we wszystkie strony w nieprawdopodobnym nieładzie. Zmienił ubranie, co oznaczało, że udało mu się wpaść do domu. Przerwa w pracy wyraźnie mu nie posłużyła. „v2, Griffin, Napoleon. Napoleon, Griffin – przedstawił ich sobie Fitz.
– Znamy się – powiedział Griffin, kiedy ściskał sierżantowi dłoń. W przeciwieństwie do Fitza Napoleon miał błysk podniecenia w oczach. O, nie, pomyślał Griffin. Kiedy gość od identyfikacji kryminalnej wygląda na podekscytowanego, to znaczy, że… O, nie.
– Dostaliście wyniki analiz – zgadł Griffin.
– Taa… – odparł Fitz. DNA?
Fitz łypnął na otwarte drzwi.
– Tak – szepnął.
Griffin pochylił się do przodu.
– I co? – zapytał cicho.
– Zidentyfikowaliśmy próbkę – wyszeptał Fitz.
– I to na sto procent – podkreślił Napoleon.
– Wiemy już, kto zgwałcił Sylvię Blaire – powiedział bardzo ponuro Fitz. – Według Departamentu Zdrowia gwałcicielem na pewno był Eddie Como.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – oświadczył Griffin pięć minut później. Razem z Fitzem i Napoleonem zamknęli się w gabinecie porucznika, gdzie kontynuowali szeptaną naradę. W komisariacie policji ściany miały oczy i uszy.
– Oczywiście, że to pomyłka! – huknął Fitz, a potem natychmiast zniżył głos. – Truposzczak nie mógł zgwałcić i zamordować Sylvii Blaire. W takim razie może powiesz mi, kto to zrobił?
Griffin zwrócił się do Napoleona.
– Czy mógł to być członek rodziny? Na przykład wujek, kuzyn, ojciec? A może zaginiony brat?
Napoleon pokręcił głową.
– Mamy ten sam wynik w przypadku wszystkich siedmiu próbek pobranych na miejscu zbrodni. Wyślemy je jeszcze do drugiej analizy, ale wygląda na to, że mamy stuprocentową zgodność.
– To może zaginiony brat bliźniak?
– Nawet bliźniaki nie mają takiego samego DNA. Mogą mieć bardzo podobne, ale znowu wszystkie siedem próbek…
Griffin poskrobał się po czuprynie.
– Jasna cholera – stwierdził.
– To nie może być Eddie Como – biadolił Fitz. – To po prostu nie może być Eddie.
– Spróbujmy podejść do tego racjonalnie – odezwał się Griffin. – Załóżmy, że DNA pobrane z miejsca zabójstwa Sylvii Blaire jest w stu procentach zgodne z DNA Eddiego Como. Może ktoś w jakiś sposób zdobył nasienie Eddiego Como i je podłożył?
Razem z Fitzem spojrzeli na Napoleona, który wydawał się skłonny przynajmniej rozważyć tę możliwość.
– Mówimy tu o próbkach nasienia – oznajmił. – Problem polega na tym, że plemniki obumierają po siedemdziesięciu dwóch godzinach, więc jeśli ktoś zdobył próbkę spermy Eddiego Como, to musiała być świeża. W przeciwnym razie spermatozoa by obumarły, a wynik testu na obecność DNA byłby negatywny.