Łagodne fale obmywały plażę, a potem, pieniąc się, powracały w ciemną głębię oceanu. Na pozostawione po cofającej się wodzie płycizny sfruwały stada brodźców w poszukiwaniu jedzenia. Spokojne popołudnie na plaży we wczesnomajowy dzień. Kolejna ciemnozielona fala uderzyła o piasek i białe ptaszki poderwały się w powietrze.
Jillian wpatrywała się w ocean jeszcze długo po tym, jak usłyszała podjeżdżający samochód, wyłączenie silnika, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Chrzęst kroków. Na myśl o tym przypomniał jej się religijny wiersz, który czytała, kiedy była mała. Uśmiechnęła się smutno.
Nigdy nie była osobą wierzącą. Może jako dziecko spędziła zbyt wiele samotnych nocy. Może matka złamała zbyt wiele obietnic i dlatego głęboko w jej psychice zakodowało się przeświadczenie, że może polegać wyłącznie na sobie. Mimo to wykazywała pewne zainteresowanie religią rozmawiała o niej ze znajomymi, od czasu do czasu chodziła na msze bożonarodzeniowe. Uwielbiała śpiew chóru. Podczas niekończących się szarych zimowych dni lubiła wstąpić do kościoła ogrzanego setkami ciał modlących się wspólnie ludzi.
Trisha przystąpiła do Kościoła kongregacyjnego, kiedy chodziła do liceum. Bardzo się zaangażowała. Wiara w istnienie Boga pasowała do jej optymistycznego podejścia do życia. Spełnianie dobrych uczynków współgrało z jej naturalnym entuzjazmem. Jillian kilka razy była z nią na nabożeństwach i nawet ona była zdziwiona, patrząc na twarz modlącej się siostry. Wiara dodawała Trish energii. Sprawiała, że w jakiś sposób stawała się jeszcze bardziej Trishą.
Aż do wieczora, kiedy naprawdę potrzebowała Boga… albo Jillian… albo chociaż rosłego, silnego policjanta na służbie.
Jeżeli Bóg istnieje, ale nie ocalił Trishy, to czy naprawdę powinna czuć się winna? A może Bóg wybrał Jillian jako swoje narzędzie, a ona, nie wykonawszy zadania, zawiodła zarówno Jego, jak i ją? Tyle było pytań, którymi mogła się zadręczać w środku nocy. I w słoneczne wiosenne popołudnia – czując ciepły wiatr na twarzy i obserwując ocean rozbijający się o piaszczysty brzeg.
O, Boże, Sylvia Blaire. Ta biedna dziewczyna. Co takiego zrobiła, czym zawiniła?
– Jillian.
Nie odwróciła głowy. I tak wiedziała, kto przyszedł.
– Przyniósł pan narzędzia do wyrywania paznokci, sierżancie?
– Zawsze mam je przy sobie. Są na naszym standardowym wyposażeniu. Ale jestem dobrym katolikiem. Nigdy nie posunąłbym się do wyrwania paznokci duchownemu.
Jillian drgnęła i odwróciła się. Sierżant Griffin stał na plaży za drewnianą balustradą werandy. Cienie na policzkach nadawały jego twarzy dziwną surowość” zarysowując mocną linię szczęki i wydobywając blask błękitnych oczu. Nawet z odległości trzech metrów czuła się przytłoczona jego obecnością. Szerokie bary, muskularne ramiona, masywna pierś. Nie różni się od innych policjantów stanowych, pomyślała z odrazą. Wydawało się, że departament ma specjalną formę odlewniczą i produkuje jednego dobrze zbudowanego funkcjonariusza za drugim. Jej samej nigdy nie pociągała muskulatura. Uważała, że wielkość mięśni u mężczyzny jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości jego mózgu.
– Powinna była pani sama mi o tym powiedzieć – odezwał się łagodnym, lecz stanowczym głosem.
– Dlaczego? Przecież mówiłam, że te pieniądze nie miały nic wspólnego ze śmiercią Eddiego. Jeśli nie był pan skłonny w to uwierzyć, to dlaczego miałabym oczekiwać, że uwierzy pan w jeszcze większą bajkę.
– To nie bajka.
Wzruszyła ramionami.
– Prawie. Dałam ojcu Rondellowi gotówkę, nie przyjęłam żadnego pokwitowania, postarałam się, żeby nie było świadków, i zastrzegłam sobie anonimowość. Jeśli poszukuje pan dowodu na to, dokąd trafiły te pieniądze, nie mogę panu nic zaoferować.
– Słowo księdza to całkiem niezły dowód.
– Ojciec Rondeli miał milczeć. Griffin uśmiechnął się chytrze.
– Przyznaję, że mimo przywiązania do wiary katolickiej trochę go oszukałem.
– Oszukał pan księdza?
– No, cóż. W słusznej sprawie. Chodziło o udowodnienie niewinności pewnej damy.
Jillian parsknęła.
– No, nie przesadzajmy.
– Tak naprawdę to nie był mój pomysł. Fitz powiedział mi, żebym porozmawiał z ojcem Rondellem. Więc podszedłem do niego i poprosiłem o potwierdzenie, że przekazała pani pieniądze dla syna Eddiego Como. Od razu pochwalił pani hojność. Dwadzieścia tysięcy dolarów. Wygląda na to, że Eddie junior ma anioła stróża.
– Przecież nie ponosi żadnej winy za to, co zrobił jego ojciec. Nie było go wtedy na świecie.
– Tawnya o tym wie?
– Nikt nie wie.
– Nawet Klub Ocalonych?
– Nawet.
– Dlaczego, Jillian?
– Nie wiem – odparła szczerze. – Po prostu… Trish nie żyje. Carol odchodzi od zmysłów. Meg utraciła swoją przeszłość. A ja… cóż, też mam swoje problemy, prawda? W zeszłym roku, kiedy policja w końcu aresztowała Eddiego, myślałam, że poczuję się lepiej. Ale okazało się, że nic się nie zmieniło. Trisha wciąż nie żyła, Carol wciąż nie odzyskała równowagi, a Meg pamięci. W prasie pojawiły się za to zdjęcia oczekującej dziecka Tawnyi. I oto mamy kolejną ofiarę: dziecko, które będzie się wychowywało bez ojca. Jeszcze jedno zniszczone życie. Tego było już za wiele. – Potrząsnęła głową. – Chciałam mieć świadomość, że z tego całego zamieszania wyniknie jednak coś dobrego. Chciałam mieć poczucie, że komuś uda się uniknąć złych konsekwencji tego, co Eddie zrobił. Bóg jeden wie, że nam nigdy się to nie uda.
– Więc założyła pani fundusz powierniczy synowi Eddiego.
Wzruszyła ramionami.
– Poprosiłam detektywa Fitzpatricka o nazwisko kogoś bliskiego rodzinie Como. Dał mi adres księdza Rondella. A on już zajął się resztą.
– Ale utrzymała to pani w tajemnicy.
– Nie jestem pewna, czy Tawnya Clemente przyjęłaby pieniądze, gdyby wiedziała, od kogo pochodzą.
– A dlaczego nie zwierzyła się pani Meg ani Carol?
– Wątpię, by im się to spodobało. Poza tym to nie ich sprawa, prawda? To były moje pieniądze. Moja decyzja.
– Ciągle to pani robi, prawda? – uśmiechnął się Griffin. – Gra pani w zespole, kiedy to pani odpowiada, ale wyłamuje się pani, kiedy tylko nadarza się okazja do samodzielnego działania.
Jillian podniosła na niego wzrok.
– Skąd pan wiedział, że tu jestem?
– Dzięki błyskotliwej detektywistycznej robocie, rzecz jasna.
Znowu parsknęła. Griffin uniósł dłoń.
– Słowo harcerza. Znalezienie pani to mój największy dzisiejszy sukces. No, może oprócz odkrycia, dokąd powędrowały pani pieniądze. Ale tak naprawdę to Fitz na to wpadł. Po rozmowie z księdzem chciałem usłyszeć z pani ust potwierdzenie. Będąc przy zdrowych zmysłach, uznałem, że nie zechce pani rozmawiać ze mną przez telefon, postanowiłem więc spotkać się z panią osobiście. I wtedy zacząłem się zastanawiać, dokąd bym poszedł na miejscu Jillian Hayes, gdyby dziennikarze deptali mi po piętach. Stwierdziłem, że nie poszła pani do pracy, bo wtedy firma zamieniłaby się w medialny cyrk. Z tego samego powodu nie wróciła pani do domu. Wtedy, przyznaję, wykonałem zły ruch i pojechałem na grób pani siostry. Tak na marginesie, czatowało tam już trzech reporterów.
Jillian spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Właśnie tam najpierw poszłam. Ale zrezygnowałam, kiedy zauważyłam dziennikarzy.
Griffin pokiwał głową.
– Otóż to. I wtedy wpadłem na genialny pomysł. Uznałem, że jak każda szanująca się obywatelka Rhode Island musi pani mieć domek na plaży. Więc poszperałem trochę w spisie nieruchomości Narragansett. Nie znalazłem nic na pani nazwisko, ale sprawdziłem jeszcze pani mamę. Reszta, jak to się mówi, jest historią.
– Teraz rozumiem. Rzeczywiście błyskotliwa detektywistyczna robota. W takim razie kto zabił Sylvię Blaire?
– Touche - przyznał Griffin ze zbolałą miną.
– Nie chciałam być okrutna. W każdym razie jeszcze nie teraz.
– Zaczyna pani wątpić w winę Eddiego?
– Może.
– Czyli „tak”. Mogę? – zapytał, wskazując ręką trzy schodki prowadzące na werandę.
Zawahała się. Przyzwolenie mogło oznaczać, że nie tylko wejdzie na werandę, ale także wtargnie do jej świata, zabierze jej tę cząstkę prywatności, która jej jeszcze została. Może nawet usiądzie blisko niej, a ona znowu poczuje ciepło jego ciała, znowu zacznie się przyglądać jego silnym ramionom.
Kiedy ostatniej nocy ugięły się pod nią kolana… Kiedy Griffin chwycił ją w ramiona i osłonił przed wzrokiem wścibskich sąsiadów… Miał takie ciepłe ciało. Wciąż pamiętała jego muskularne ręce podtrzymujące ją z taką łatwością. Spokój w jego oczach, kiedy czekał, aż ona weźmie się w garść.
Jillian nienawidziła siebie za myślenie o tych sprawach.
Teraz odsunęła się jak najdalej od schodów. Wciąż miała na sobie ten sam granatowy kostium co rano, a trudno było prowadzić negocjacje, stojąc na deskach werandy w butach na wysokich obcasach. Usiadła na drewnianej ławie. A potem wreszcie skinęła głową.
– Miło tu – zauważył Griffin, wchodząc po schodkach. – Wspaniały widok.
– Moja matka kupiła tę działkę dwadzieścia lat temu. Jeszcze zanim Narraggansett stało się modne. – Wskazała ręką wielkie rezydencje po obu stronach. Już nie plażowe domki, ale plażowe pałace.
– Nigdy nie myślała pani o rozbudowie?
– Gdybyśmy rozbudowały się wszerz, straciłybyśmy plażę. Gdybyśmy dobudowały piętro, zasłoniłybyśmy plażę ludziom po drugiej stronie ulicy. A co byśmy zyskały? Większą kuchnię, bardziej luksusową sypialnię? Mama nie kupiła tego domu dla kuchni czy sypialni, tylko ze względu na plażę i ocean.
– Ma pani bardzo praktyczne podejście do życia.
– Wychowałam się u boku piosenkarki, pamięta pan? Nic lepiej nie uczy praktyczności niż obracanie się w klubowym środowisku Nowego Jorku.
– Co noc inny hotel?
– Prawie. – Popatrzyła na niego z ukosa. – A pan?
– Mieszkam w Rhode Island od urodzenia. Pochodzę z dobrej irlandzkiej rodziny. Moja matka gotuje świetną wołowinę z kapustą, a ojciec potrafi wypić hektolitry whisky. Nie zna życia ten, kto nigdy nie był na żadnej z naszych rodzinnych imprez.