– Liczna rodzina?
Mam trzech braci. Dwaj są szeryfami stanowymi. Nasza rodzina jest związana z policją pewnie tak długo, jak długo istnieją gliniarze. Jak się nad tym zastanowić, to naturalne w przypadku Irlandczyków. Nikt nie wie lepiej, jak wpakować się w kłopoty. Dlatego łatwiej nam wniknąć w umysł zbrodniarza. – Uśmiechnął się drapieżnie.
Serce Jillian zabiło mocniej. Zacisnęła dłoń na poręczy ławki i odwróciła wzrok.
– Mówiła pani, że podczas porównania głosów udało się wam wyodrębnić dwóch mężczyzn. Co takiego w nich było?
– Nie rozumiem.
– Dlaczego właśnie ci dwaj? Co zwracało w nich uwagę?
– Ich głosy brzmiały… podobnie.
Griffin wychylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Jego oczy były teraz ciemne, badawcze. Jillian zadrżała, chociaż nie wiedziała dlaczego.
– Skup się, Jillian. Weź głęboki oddech, pomyśl. Jesteś w zaciemnionym pokoju. Nie widzisz tego, ale za lustrem jeden mężczyzna po drugim występuje do przodu i mówi do mikrofonu. Słuchasz ich głosów. Jeden z nich wydaje ci się znajomy. A potem drugi. Dlaczego właśnie te dwa?
Jillian przechyliła na bok głowę. Teraz wydawało jej się, że rozumie. Zamknęła oczy, obróciła twarz ku słońcu i wróciła myślą do tego ciemnego, klaustrofobicznego pokoju, w którym stała wraz z detektywem Fitzpatrickiem i adwokatem, drżąc ze strachu przed usłyszeniem znowu tego głosu, ale świadoma, że musi to zrobić. Dwa głosy. Dwa niskie, dźwięczne głosy, brzmiące dziwnie obojętnie i płasko, gdy powtarzały słowa: „Zerżnę cię, ty suko”.
– Oba były niskie. Głębokie.
– Dobrze.
– I… ten akcent. – Otworzyła oczy. – „Zerżnę” brzmiało raczej jak „zyrżnę”. Wie pan, tak jak się mówi w Rhode Island.
– W Cranston – powiedział cicho Griffin. Pokiwała głową.
– Tak. Obaj mieli cranstoński akcent.
– Como się tam wychował.
– Więc się zgadza.
– Jillian, wielu facetów wychowało się w Cranston. I większość z nich rzeczywiście kaleczy angielszczyznę jeszcze bardziej niż reszta mieszkańców Rhode Island. Ale nie mamy prawa ich za to aresztować.
– Ale… jest jeszcze DNA.
– Tak – przyznał Griffin. – Jest jeszcze DNA. Co D’Amato wam o tym mówił?
Wzruszyła ramionami.
– Że to ostateczny dowód. Powiedział, że wysłał próbki do laboratorium w Wirginii i badania potwierdziły, że DNA na miejscach przestępstwa jest identyczne z DNA Eddiego Como, a istnieje tylko jedna szansa na bilion, że ktoś inny ma takie same geny. D’Amato bardzo się z tego cieszył.
– Powiedział to także Carol i Meg?
– Tak.
– I to was przekonało, że Como rzeczywiście był Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego?
– Przede wszystkim D’Amato i Fitzpatrick byli o tym przekonani. A gdyby doszło do procesu, jestem pewna, że przekonałoby to także ławę przysięgłych.
– A co z tym dzieciakiem z Blockbustera?
– Nic. Carol od początku nie była pewna, o której godzinie została zaatakowana. I trzeba jej to wybaczyć, bo kiedy była brutalnie gwałcona i bita, nie pomyślała o tym, żeby spojrzeć na zegarek.
– Jillian… – Griffin zawahał się. Splótł dłonie jak do modlitwy. Miał długie, szczupłe palce i zrogowaciałą skórę na opuszkach. Pewnie od podnoszenia sztangi. Jego kłykcie były pokryte bliznami i strupami. Od boksu, pomyślała. Miał ręce zawodowego pięściarza. Mocne. Twarde. Brutalne. – Jillian, czy z twojej siostry też pobrali próbki?
Spuściła wzrok. Musiała przełknąć ślinę, bo zaschło jej w gardle.
– Tak.
– Więc… zanim przyszłaś…
– Tak.
– Przykro mi.
– Spóźniłam się – powiedziała. – Miałam się z nią spotkać godzinę wcześniej, ale coś zatrzymało mnie dłużej w pracy… Jakaś bzdura. A potem były korki i nie mogłam znaleźć miejsca do zaparkowania. Więc jeździłam w kółko, a moja siostra…
Griffin milczał. Jillian zresztą nie oczekiwała odpowiedzi. Co niby można było powiedzieć? Spóźniła się, jej siostra została zaatakowana. Szukała miejsca do zaparkowania, siostra umarła. Spóźnienia nie powinny się liczyć. Niemożność znalezienia parkingu w zatłoczonym mieście nie powinna nikogo kosztować życia. Ale czasami z powodów, których nikt nie potrafi wyjaśnić, tak właśnie było.
Jaki głupi błąd popełniła wczoraj wieczorem Sylvia Blaire? Za długo zwlekała z powrotem do domu? Nie zwróciła uwagi na krzewy rosnące wokół budynku? A może już wcześniej przypieczętowała własną śmierć, zakochując się w niewłaściwym mężczyźnie, zrywając z niezrównoważonym chłopakiem? Czasami nie potrafimy przewidzieć konsekwencji naszych czynów.
Zaczęła się zastanawiać nad błędami, które mimo najlepszych intencji mógł popełnić Klub Ocalonych. Czy rzeczywiście za bardzo naciskały na policję? Czy nie za szybko uwierzyły w winę Eddiego? Naprawdę nie wiedziała. A wątpliwości dręczyły ją coraz bardziej. Śmierć Trishy dostatecznie ją prześladowała. Nie sądziłaby była w stanie znieść świadomość, że przyczyniła się do śmierci kolejnej osoby.
– Nie widziałaś go? – zapytał w końcu Griffin.
Jillian zamknęła oczy.
– Nie – odparła znużona. – Tak jak mówiłam Fitzowi, a potem D’Amato… niczego nie widziałam. Moja siostra mieszkała w suterenie, światła były wyłączone… Napadł mnie od tyłu.
– Ale pamiętasz jego głos?
– Tak.
– Walczyłaś z nim?
– Tak.
– Co czułaś? Dotknęłaś jego rąk?
– Próbowałam je zdjąć z gardła – oznajmiła beznamiętnie.
– Były czymś osłonięte?
– Tak. Czymś gumowym. Jakby miał lateksowe rękawiczki, co sprawiło, że od razu pomyślałam o Trish…
– A jego twarz? Próbowałaś ją podrapać albo bić? Może miał wąsy, brodę?
Musiała się zastanowić.
– Nie. Nie pamiętam, żebym uderzyła go w twarz. Ale śmiał się. Mówił. Nie miał przytłumionego głosu, więc raczej nie zarzucił nic na głowę.
– A udało ci się go uderzyć?
– Między nogi. Ręką.
– Był ubrany?
– Tak. Miał spodnie, buty. Zdaje się, że zdążył się wcześniej ubrać.
– A pamiętasz może, z jakiego materiału miał spodnie? Co poczułaś, kiedy go uderzyłaś?
– Z bawełny – odparła bez namysłu. – Materiał był miękki. Na pewno nie drelich. To musiały być spodnie na lato albo od dresu.
– A wyżej?
– Uderzyłam go w żebra… Też bawełna. I guzik. Więc to nie był T-shirt, tylko normalna zapinana koszula.
– Taka, w jakich lubił chodzić Eddie?
– Dokładnie! – Pokiwała energicznie głową.
Griffin spojrzał na ocean. Słońce było jeszcze wysoko. Pusta plaża, kojący szum fal. Tylko brodźce z piskiem biegały po mokrym piasku w poszukiwaniu pokarmu.
– Świetne miejsce na weekendy – zagadnął. – Można odpocząć po tygodniu stresów w pracy.
– Tak.
– Twoja mama wciąż tu przyjeżdża?
– Lubi się wygrzewać na werandzie, kiedy jest ładna pogoda. Toppi też uwielbia to miejsce.
– A Trisha?
– Też jej się tu podobało – odparła spokojnym głosem.
– Opowiedz mi o niej, Jillian. Opowiedz o czymś, co wiązało się z tym miejscem.
– Po co?
– Bo dobrze jest powspominać. Nawet jeżeli to boli.
Nie odpowiedziała od razu. Nic nie przychodziło jej do głowy. Trochę ją to przestraszyło. Minął przecież dopiero rok. Trisha nie mogła tak szybko zniknąć z jej pamięci. W końcu jednak uspokoiła się, wzięła głęboki oddech. Spojrzała na pieniące się fale i okazało się, że to wcale nie takie trudne.
– Trisha była straszną psotnicą. Lubiła rzucać się w fale, a potem wybiegała na plażę, turlała się po piasku i straszyła mamę i mnie, że nas uściska.
– Co wtedy robiłaś?
Uśmiechnęła się.
– Przerażoną minę, oczywiście. Nie przepadam za wodą ani za piachem. Dla mnie plaża jest po to, żebym mogła leżeć na wielkim ręczniku pod wielkim parasolem i czytać dobrą książkę. Właśnie dlatego Trishę tak to bawiło. – W końcu odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy. – Opowiedz mi o swojej żonie. Skoro dobrze jest powspominać, nawet kiedy to boli, opowiedz mi o niej.
– Miała na imię Cindy, była piękna i bardzo ją kochałem.
– Jak się poznaliście?
– Na wycieczce w New Hampshire. Oboje należeliśmy do Klubu Wspinaczki Górskiej. Ona miała dwadzieścia siedem lat. Ja trzydzieści.
Wyprzedziła mnie w drodze na szczyt Mount Washington, ale ja przegoniłem ją w drodze powrotnej.
– Czym się zajmowała?
– Była elektronikiem.
– Naprawdę? – Jillian spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wyobrażała sobie jego żonę jako kogoś… z mniejszym mózgiem. Może słodką blondynkę, którą pociągają bicepsy.
– Pracowała w firmie w Wakefield – powiedział Griffin. – A poza tym lubiła dłubać na boku. Niedługo przed chorobą zaprojektowała nawet nowy model EKG. Dostała patent i tak dalej. Wciąż mam na ścianie certyfikat.
– Musiała być dobra.
– Sprzedała prawa za trzy miliony dolarów – oznajmił rzeczowo Griffin. – Była bardzo dobra.
Jillian patrzyła na niego z rosnącym zdumieniem. Naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć.
– Nie musisz już pracować.
– Tego bym nie powiedział.
– Ale trzy miliony dolarów…
– Pracuje się z wielu powodów. Ty też masz pieniądze, Jillian. A mimo to prowadzisz firmę.
– To pieniądze mojej matki. Chcę, muszę mieć własne.
Griffin uśmiechnął się do niej.
– A tamte pieniądze zarobiła moja żona – powiedział łagodnie. – Może ja też potrzebuję własnych. Poza tym – dodał zmienionym głosem – rozdałem je.
– Wszystkie?
– Co do centa. Wkrótce po tym, jak miałem załamanie. I coś ci powiem. Jeżeli rzucenie się na podejrzanego o dziesięciokrotne morderstwo pedofila nie przekona ludzi, że masz świra, z pewnością przekona ich rozdanie milionów dolarów.
– Rozdałeś je? – Wciąż nie mogła się oswoić z tą myślą. Nie wyobrażała sobie, że policyjny detektyw zarabiający około pięćdziesiąt tysięcy rocznie pozbył się trzech milionów. No, dobrze, półtora miliona po odjęciu podatków.
Dziwiło ją, że opowiedział jej to wszystko. A może nie było się czemu dziwić. W końcu ubiegłej nocy przyjechał do jej domu. I tak naprawdę nie miał obowiązku spotykać się z nią i potwierdzać przekazania pieniędzy ojcu Rondellowi. Mimo to wciąż się zjawiał, a ona wciąż z nim rozmawiała. Oboje muszą być stuknięci.