Dziewiąta zero jeden. Śródmieście. Miejsce przestępstwa wyglądało mniej więcej tak, jak je sobie Griffin wyobrażał. Mnóstwo błyskających świateł. Totalny chaos. Nawet w służbowym samochodzie na sygnale Griffin przedzierał się przez ostatnie trzy przecznice aż pół godziny. Natychmiast zrozumiał, w czym problem. Dziennikarze nie byli po prostu na miejscu. Oni byli wszędzie.
Białe wozy transmisyjne zatarasowały całą South Main Street. Śmigłowce krążyły w powietrzu. Griffin podejrzewał, że lokalne stacje przysłały reporterów do nakręcenia sprawozdania z pierwszego dnia procesu Eddiego Como. Na dźwięk strzału dziennikarze podnieśli zgodne „hip, hip, hurra!” i bezzwłocznie zadzwonili po wszystkich kumpli w mieście. Gdyby policja dysponowała takimi środkami!
Wjechał na krawężnik i zaparkował na skraju placu okalającego jeden z budynków Szkoły Wzornictwa. Trzech studentów zeszło mu z drogi, klnąc, na czym świat stoi. Jakieś cztery tuziny dzieciaków nawet nie ruszyło się z miejsca, rozdziawiając usta i przyglądając się niecodziennym wydarzeniom.
Gdy tylko Griffin wygramolił się ze swojego taurusa, poczuł ciężki smród palącej się benzyny i lakieru. Z parkingu po drugiej stronie ulicy buchał w niebo gęsty, czarny dym. W pobliżu uwijała się z krzykiem grupa strażaków, którzy oblewali z czterech sikawek płonące auta. Komendant stanowej straży był już na miejscu. Stał otoczony wianuszkiem detektywów z policji miejskiej, którzy czekali, aż strażacy ugaszą pożar i pozwolą im zabezpieczyć teren.
– A niech mnie – wymamrotał Griffin, kaszląc, a potem żałując, że to zrobił, bo przez to nabrał dymu głęboko w płuca. Poza tym wyczuł w smrodzie paliwa inny znajomy odór.
Odwrócił się w prawo i spojrzał w stronę sądu. Tam też panował chaos. Reporterzy zatrzymani na trawniku w parku napierali na granatowy kordon miejskich policjantów i wykrzykiwali im do ucha pytania. Dalej, na krawężniku przy gmachu sądu, stał ambulans i tłoczyło się więcej policyjnych wozów, niż Griffin potrafił zliczyć. Radiowozy policji miejskiej, oznakowane i nie oznakowane samochody stanowe, a nawet wóz patrolowy należący do posterunku z Uniwersytetu Browna. Wyglądało na to, że zjawił się tu każdy, kto miał prawo nosić odznakę.
Griffin pokręcił głową i zaczął się przeciskać przez rosnący tłum gapiów, gdy podbiegł do niego młody policjant w mundurze i z nabłyszczonymi brylantyną zaczesanymi do tyłu włosami.
– Panie sierżancie!
– Cześć, Bentley. Wiedziałem, że cię tu spotkam.
Bentley grał w drużynie baseballowej z jego młodszym bratem Jonem. Tak dla porządku, drużyna policji stanowej dołożyła im trzy razy z rzędu.
Bentley przystanął na krawężniku z niepewną miną. Griffin wcale mu się nie dziwił. Przez te wszystkie lata nigdy nie widział niczego podobnego. Wciąż miał wrażenie, jakby po wyjściu z samochodu znalazł się jakimś cudem w Los Angeles. Brakowało tylko producenta filmowego, który próbowałby zastrzec sobie prawo do przeniesienia całej tej afery na ekran.
– Przyjechałem tu pierwszy – rzucił pośpiesznie Bentley. – Patrolowałem teren za rzeką, usłyszałem strzał i dałem gaz do dechy. Chryste, szkoda, że nie widział pan prasy. Myślałem, że zburzą ogrodzenie, byle tylko cyknąć zdjęcie. Pierwsze pięć minut poświęciliśmy tylko na to, żeby przywołać ich do porządku. O poszukiwaniu sprawcy w ogóle nie mogło być mowy.
– Serio? – Przyjechał pierwszy. Griffin był pod wrażeniem. – Przejdziesz do legendy – zapewnił młodego policjanta, przechodząc przez ulicę. – To co tutaj mamy?
– Jedna ofiara. Eddie Como. Zmarł na miejscu. Strzał padł około ósmej trzydzieści, kiedy wprowadzano aresztantów do sądu. Według wstępnych raportów napastnik strzelał z dachu. Pięć, dziesięć minut później nastąpiła eksplozja na parkingu przy Szkole Wzornictwa.
– Bomba samochodowa?
– Straż pożarna na razie nie udziela żadnych informacji, ale pięć samochodów nadaje się tylko na szmelc, więc można śmiało założyć, że bomba.
– Jakieś ofiary?
– Nie wiem. Trudno się tam dopchać, ale widziałem czyjeś ramię, więc mamy co najmniej jednego trupa. Poza tym jest jeszcze, no…
– Ten zapach – wyręczył go Griffin.
– Właśnie. – Bentley przełknął z wysiłkiem ślinę.
– Mundurowi przeczesują okolicę?
– Tak jest.
– Zatrzymali kogoś podejrzanego?
– Tak jest.
– I co?
– Nic. Ani śladu rzeczywistego sprawcy.
Griffin pokiwał głową.
– Zdaje się, że ramię, które widziałeś, należało do faceta, który był kiedyś dobry w posługiwaniu się pukawką. Nikt mu nie mówił, że przestępcy nie mają honoru?
– Wygląda na sprawkę mafii – podrzucił ochoczo Bentley.
Griffin wzruszył ramionami.
– Co może obchodzić mafię Gwałciciel z Miasteczka Uniwersyteckiego? Zresztą, diabli wiedzą. Najpierw muszę się dostać na miejsce zbrodni. Informuj mnie o postępach poszukiwań, okej?
Griffin doszedł do żółtej policyjnej taśmy. Dziennikarze stojący po drugiej stronie ulicy zauważyli go i znowu podnieśli harmider.
– Sierżancie, sierżancie…
– Hej, Griffin!
Zignorował ich, skupiając uwagę na umundurowanej policjantce, która stała na straży przed taśmą i pytała go właśnie o nazwisko, stopień i numer odznaki. Nie znał jej, ale przecież, w ciągu osiemnastu miesięcy musiało się sporo zmienić. Powiedział sobie, że to w porządku, chociaż nie poczuł się dzięki temu ani odrobinę lepiej. Cóż robota to robota. Nie zapomina się jej, tak jak nie zapomina się jazdy na rowerze. Pochylił się i przeszedł pod taśmą.
Oto, co rzuciło mu się w oczy, gdy znalazł się na wewnętrznym dziedzińcu. Niebieska więzienna furgonetka zaparkowana po lewej stronie z wciąż otwartymi drzwiczkami. Trzech szeryfów stanowych po prawej, rozmawiających z detektywem z jego wydziału. Rządek ubranych w niebieskie i brązowawe uniformy więźniów, którzy wciąż byli skuci wspólnym łańcuchem i siedzieli teraz na ziemi. Pośrodku znajdowała się naprawdę wielka kałuża krwi, a w niej to, co pozostało po Eddiem Como. Facet na lewo od trupa był cały obryzgany krwią i siedział oniemiały. Za to więzień po prawej, również czerwony od krwi i kawałków mózgu, nie potrafił się zamknąć.
– Niemożliwe. Nie ma, kurwa, takiej możliwości. Serio, nie ma mowy. Dlaczego ciągle jesteśmy skuci, człowieku? Jakbyśmy, kurwa, mieli teraz uciec. Po tym, co się, kurwa, stało. Niemożliwe, kurwa, niemożliwe. Naprawdę niemożliwe. Zdejmijcie to, kurwa, ze mnie!
Funkcjonariusze nie zwracali na niego uwagi. Tak samo jak Jack-i-Jack, techniczni z wydziału identyfikacji kryminalnej. Obaj krążyli już po brukowanym placyku, rejestrując wszystko aparatem cyfrowym. W głębi dwaj koronerzy również zapisywali pierwsze znaleziska. W tym momencie pochylali się nad czymś, co wyglądało jak ludzka szczęka.
– Hej, Griffin – zawołał Jack Cappelli, podnosząc wreszcie głowę.
– Patrzcie no – zauważył Jack Needham, spoglądając na Griffina. – Fiuuu, włoski ciuch.
Griffin pogładził wełniano-jedwabny materiał szaroniebieskiej kurtki. Cindy mu ją wybrała. Była jedną z jej ulubionych.
– Jasne. Do roboty zakładam to, co najlepsze. A teraz powiedzcie prawdę. Tęskniliście?
– Jasne – zawołali jednym głosem.
– Jack zasuszył twoją roślinkę, Griffin – zakablował Cappelli.
– Nie możesz tego udowodnić – oburzył się Needham.
– Jasne, że mogę. Zrobiłem serię czarno-białych fotek w charakterze dokumentacji.
– Innymi słowy – wywnioskował Griffin – ostatnio nic się nie działo.
Obaj pokiwali głowami.
– Ale teraz wszystko się zmieniło – wyrwał się znowu Cappelli. – Hej, zrób nam przysługę. Ukatrup te cholerne śmigłowce, Griff.
– No, nie można zrobić porządnych zdjęć, Griff.
Griffin zadarł głowę, spojrzał na turkoczące helikoptery, a potem skrzywił się z niesmakiem. Te telewizyjne śmigłowce potrafiły być naprawdę upierdliwe. Nie dość, że trzeba się było martwić o nadgorliwych fotografów, którzy mogli cyknąć dosyć upiorne zdjęcie ofiary, to jeszcze wiatr spowodowany ruchem śmigieł niszczył połowę śladów. Griffin wziął krótkofalówkę, aby połączyć się ze stanowym wydziałem kontroli lotów. Właśnie w tym momencie więzień siedzący po lewej od ciała Como podniósł rękę do obryzganej krwią twarzy.
– Stój! – wrzasnęli jednogłośnie Jack-i-Jack. – Żadnego dotykania! Pamiętaj, jesteś teraz częścią miejsca zbrodni. Potrzebujemy twojej twarzy do analiz rozprysku krwi.
– Dobre sobie – pożalił się więzień.
Jack-i-Jack spojrzeli na niego i cyknęli nowe zdjęcie.
Griffin ledwo powstrzymał się od śmiechu. Zupełnie jak dawniej. Oczywiście poza tym, że jeszcze nigdy nie mieli zabójstwa na terenie sądu stanowego. Załatwiwszy zakaz ruchu powietrznego nad gmachem, Griffin skierował uwagę z powrotem na Jacka-i-Jacka.
– Co mamy?
– Pojedynczy strzał w głowę. Rana wlotowa na czubku czaszki. Rana wylotowa pod brodą. Żadnych śladów prochu. Przypuszczamy, że zabójca użył pocisku z miękką końcówką, co pozwoliło kuli przejść przez czaszkę i spowodować taki rozprysk.
Jack-i-Jack wskazali na ciało. Dobrze, że Griffin widział twarz Eddiego Como w telewizji, bo teraz z pewnością nie potrafiłby jej rozpoznać. Pociski z miękką końcówką spłaszczają się, uderzając w cel, i tworzą tak zwany efekt grzybka.
– Czyli mamy do czynienia z prawie pionowym strzałem z góry. – Griffin zadarł głowę. Snajper na dachu – to zgadzałoby się ze wstępnymi ustaleniami. Niestety z wewnętrznego dziedzińca nie był w stanie zobaczyć nic poza krawędzią dachu: za ostry kąt. Nie wróżyło to najlepiej, jeśli chodzi o zeznania świadków. Z drugiej strony, pewnie dlatego zapłacono zabójcy kupę szmalu. Griffin wyciągnął dyktafon Norelco i skoncentrował się na pięciu skutych więźniach.
– No, panowie – powiedział. – Jestem pewien, że każdemu z was przyda się laurka, że dobrze współpracowaliście z organami ścigania w tej sprawie.
Na żadnym więźniu nie wywarło to specjalnego wrażenia. W końcu jeden z nich pokręcił z rezygnacją głową.
– Człowieku, nic nie wiemy. Wychodziliśmy właśnie z wozu, a tu bum! Jak, kurna, grom z jasnego nieba, a chwilę później wszyscy leżymy na ziemi. Ja patrzę, a Eddie ma urwany łeb, strażnicy wrzeszczą: „Strzał, strzał, strzał!”, a ten bałwan – więzień, krzywiąc się z niesmakiem, skinął głową w stronę młodzieńca siedzącego po prawej od trupa – zaczyna krzyczeć: „Jestem ranny! Jestem ranny!” Ma się rozumieć, nawet nie został draśnięty. Tyle że ma na sobie większość mózgu Eddiego.