Литмир - Электронная Библиотека

– Gdy zdobędziemy jakieś mocniejsze dowody, spróbujemy zainteresować sprawą media – stwierdził.

– Uważa pan, że w pojedynkę, kiedy nie wiemy nic o przeciwniku, mamy szansę dowiedzieć się czegokolwiek? – pytał Brian

– Nawet mimo braku świadków i dowodów można wyciągać pewne wnioski. Po pierwsze wiemy, że Obcy (zakładając ich istnienie) skądkolwiek by pochodzili, nie są wszechmocni i wszechwiedzący…

– Fakt, my jeszcze żyjemy. Poza tym dość łatwo kupili wersję, że jestem Burtem Conolly i zlikwidowali jego zamiast mnie.

– Można ich unicestwić, ponieważ gdyby byli nieśmiertelni, nie zareagowaliby tak histerycznie na możliwość dekonspiracji. Nie są również bezcieleśni ani niewidzialni. Nie potrafią wnikać parapsychologicznie w nasze ciała. Bo przecież gdyby to potrafili, po prostu przejmowaliby kontrolę nad ciałami Ziemian zamiast ich likwidować…

– Ale dlaczego zakłada pan, że muszą przybierać ludzkie kształty?

– Kiedy spałeś, przejrzałem pliki z twego laptopa. Przy żadnym z zarejestrowanych zgonów nie ma nawet wzmianki o obecności w pobliżu ofiar jakichś dziwnych istot, cyborgów czy choćby zwierząt… Owszem świadkami katastrof czy samobójstw bywali niekiedy przechodnie, dzieci… – tu urwał. Prowadzący pickupa Brian popatrzył na Baxtera z zaskoczeniem.

– O co mu chodzi?

– Cholera! Zupełnie o tym zapomniałem… – mruczał były glina.

– O czym?

– Kiedy szukałem sprawcy śmierci Marka, zupełnie zlekceważyłem jedno z zeznań. Jakiś pijaczek upierał się, że kwadrans przed wypadkiem widział stojący w bocznej ulicznej chevrolet, za którego kierownicą siedziało mniej więcej dziewięcioletnie dziecko.

Brian hamuje gwałtownie. I jemu przypomina się, że jedynymi świadkami śmierci Dolores w Meksyku była gromadka dzieci. Również jakiś księgarz oskarżał kilkoro niedorostków o kradzież ostatnich egzemplarzy „Nadchodzą”. Murphy opowiada o tym Baxterowi, a ten prosi o zatrzymanie się przy najbliższym aparacie telefonicznym. Wykręca kierunkowy do Chicago. Ma szczęście, dyżur ma akurat jego stary kumpel, Jim Gross. Ronald, sprytnie zmieniając głos, przedstawia mu się jako Larry Glenn, gliniarz z Phoenix, stary towarzysz broni jeszcze z Wietnamu. Wprawdzie Gross ma już nieco przytępiony słuch, ale pamięć doskonałą.

– Słuchaj stary? – pyta Ronald charakterystycznym, skrzekliwym głosem Glenna. – Chodzi mi o szczegóły śmierci tego waszego dziennikarzyny, Conolly’ego. Podobno utonął we własnej łazience. Mieliśmy u nas w Arizonie podobny przypadek, żona pomogła mężowi przejść na tamten świat przy pomocy prądu podłączonego do wanny. Czy i u was istniała taka możliwość?

– Nic z tych rzeczy! – zaprzecza Jim. – W mieszkaniu nie było nikogo. Po prostu Conolly siedząc w wannie, jak idiota postanowił się ogolić, nie zauważając, że przetarł się kabel jego elektrycznej golarki.

– A może ktoś jeszcze miał klucze do jego apartamentu?

– Odpada! Wszystko było zaryglowane od wewnątrz, do tego kraty w oknach i zamurowane okienka piwniczne.

– Słowem mysz by się nie prześlizgnęła?

– Mysz może tak, na strychu znalazłem maleńki świetlik, ale z trudem przecisnęłoby się przez niego bardzo szczupłe dziecko:

* * *

Tego wieczoru w Chicago, gdy panna Liza Stein po powrocie z zebrania feministek nalewała sobie wieczornego drinka, zabrzęczał dzwonek do jej drzwi. Musiał przybyć ktoś z sąsiadów, bo portier z dołu nie anonsował żadnej wizyty. Otworzyła. Na progu stała parka na oko trzynastoletnich dzieciaków. Schludnie ubrani, wyglądali sympatycznie i rezolutnie.

– Chcieliśmy porozmawiać z panią, pani Stein – powiedział Chłopiec.

– To bardzo ważne. Dla pani – dodała Dziewczynka.

– Nie mam czasu – odparła opryskliwie Liza, myśląc o drinku i usiłowała zamknąć drzwi.

Chłopiec odepchnął ją z siłą Mike’a Tysona.

– Co robisz? – krzyknęła.

– Zamknij się, suko! – padło w odpowiedzi. – I siadaj na tyłku, jeśli nie chcesz, żeby cię naprawdę zabolało.

Osłupiała. Co gorsza, chwycił ją jakiś niespodziewany paraliż, nie mogła poruszyć ani ręką, ani nogą. Łudziła się, że to tylko koszmarny sen. Kim były te okropne szczeniaki? Zmaterializowanymi płodami wyobraźni Queena?

– Jesteśmy dziećmi – powiedziała Dziewczynka z wyraźnym obrzydzeniem wylewając nienapoczętego drinka do zlewu. – Dziećmi! – powtórzyła. – Tylko troszkę mądrzejszymi niż inne w naszym wieku. Jeśli będziesz z nami współpracować, nic ci się nie stanie.

– Chodzi nam o drobiazg – dorzucił Chłopak, niedbałym tonem zawodowego gangstera. – Musisz ogłosić, że przygotowujesz nową, pośmiertną wersję powieści „Nadchodzą”, według ostatnich zapisków Herberta Queena, pod tytułem „Już nadeszli”.

– O mój Boże! – jęknęła Liza, czując, że zsikała się w majtki.

* * *

Po trzech dniach jazdy non stop zatrzymali pickupa dwie przecznice od domu Herberta Queena, fantazyjnej krzyżówce średniowiecznego zamczyska z przeszklonym punktem sprzedaży hot-dogów. Zmierzchało i na malowniczym zboczu opadającym w stronę oceanu i mostu Coronado rozbłyskały tysiące świateł. Ronald zalecił Brianowi pozostanie w samochodzie. Sam zamierzał wybrać się na rekonesans. Murphy niechętnie pogodził się z rolą, ale na wszelki wypadek wyciągnął strzelbę z bagażnika.

Rezydencja pisarza sprawiała wrażenie niezamieszkałej. Wygaszone światła, spuszczone żaluzje, uschnięte kwiaty w ogrodzie. Wszędzie szalały cykady. Baxter obszedł całą posesję i naraz doleciał go plusk wody od strony willi przylegającej do posiadłości pisarza. Otworzył furtkę. Dwójka małolatów pluskająca się w basenie skierowała ku niemu swój wzrok. W ich kąpieli nie byłoby nic podejrzanego, gdyby nie brak świateł w całym domu i wywieszka „na sprzedaż” wisząca przed budynkiem. Każdy jednak może się kąpać, korzystając z nieobecności gospodarzy.

– Cześć, dzieciaki! – zagadnął Baxter, podchodząc bliżej.

– Dobry wieczór… – odparł grzecznie Chłopiec, pomagając wygramolić się z wody Dziewczynce.

Kąpali się nago i można było zauważyć, że proces dojrzewania jeszcze się u nich nie zaczął. Wyglądali zdrowo, normalnie, a mimo to Ronald poczuł, że jego puls gwałtownie przyśpiesza.

– Nie wiecie przypadkiem, czy ktoś teraz mieszka w domu Herberta Queena? – spytał, siląc się na maksymalnie swobodny ton.

– Chyba nikt… A kogo pan szuka? – spojrzenie chłopaka było czujne, świdrujące.

– Jego morderców – rzucił i natarł na nich ostro. – Czy to wasz dom? Możecie poprosić tu swoich rodziców? Myślał, że przestraszy szczeniaków. Bardzo się pomylił. Naraz przeniknął go ból, ostry jak trafienie porażającą pałką. Zdumiony zarejestrował bezwład swych mięśni. Zachwiał się. Widział rozszerzone źrenice dzieciaków, utkwione w nim niczym wyloty luf i przysiągłby, że słyszy gdzieś w głębi mózgu komendę: „Idź do basenu, do basenu…” Usłuchał, nie miał żadnej kontroli nad swym ciałem.

– A może najpierw go przesłuchamy? – zaproponowała półgłosem Dziewczynka.

– Przesłuchamy tego drugiego. Czuję, że jest tu gdzieś drugi – odparł Chłopiec. Impulsy atakujące mózg Ronalda wzmogły się – „Idź do basenu, do basenu…”

– A więc tak działają… – przemknęło przez głowę staremu policjantowi. Krawędź zbiornika była tuż tuż. – Zaraz mnie utopią! Cholera, czemu nie wziąłem ze sobą Briana?

Naraz gruchnął strzał. Z drzew posypało się listowie. Dzieciaki odwróciły głowy. Na skraju tarasu pojawił się Murphy, ściskając dubeltówkę. Idiota, strzelał na postrach!

– Celuj w nich! – wrzasnął Ronald. Atoli pod ciężarem skoncentrowanego spojrzenia bachorów młody mężczyzna upuścił broń. Jednak ten moment odwrócenia uwagi wystarczył Baxterowi, odzyskawszy władzę w rękach, wydobył spluwę…

– Nie! – wrzasnęły Dzieciaki, próbując sparaliżować go powtórnie. Za późno. Uderzenie pocisku cisnęło Chłopca do basenu, w którym woda niezwłocznie zabarwiła się jego krwią, trafiona w udo dziewczyna osunęła się obok trampoliny jak szmaciana lalka.

– O Boże, ty naprawdę zabiłeś tego szczeniaka! – jęknął Brian i zgięty w pół poszedł wymiotować w krzaki. Tymczasem Baxter klęknął przy dziewczynie, usiłując zatamować krwotok. Przeklinała go niskim głosem dobywającym się gdzieś z trzewi.

– Pieprzeni durnie! Nie macie z nami żadnych szans! Żadnych szans.

Znów próbowała go spętać spojrzeniem. Brakowało jej jednak sił, a kiedy narzucił jej ręcznik na twarz, cała moc się ulotniła. Była tylko ranną, bezradnie szlochającą dziesięciolatką. Ronald załadował ją do wozu. Wyłowione zwłoki Chłopaka umieścił w bagażniku. Zastanawiał się, czy Dziewczyna może telepatycznie ściągnąć im na kark pościg? Miał nadzieję, że nie. Gdyby łączyli się telepatycznie, czemu miałyby służyć leżące na stole telefony komórkowe? Tymczasem od strony głównej ulicy doleciało wycie syreny. Ktoś z sąsiadów wezwał policję. Trzeba było szybko się zmywać.

* * *

Nie zatrzymali się, dopóki nie dotarli na opuszczone rancho na pograniczu Nevady, które Ronald najwyraźniej znał z jakichś wcześniejszych eskapad. Mieli szczęście. Nikt ich nie ścigał. A przynajmniej nikt ich nie zatrzymał. Gdy rozwidniło się nieco, Brian przystąpił na stole w obszernym salonie do sekcji Chłopaka. Wyniki nie były obiecujące.

– Jak to, nic nie znalazłeś? – złościł się Ronald. – Kompletnie nic?

– Nie jestem biegłym patologiem, tylko studentem o niewielkiej praktyce, jednak w ciele denata nie znalazłem śladu żadnej pozaziemskiej istoty. To był normalny, dobrze odżywiony dziesięciolatek. Szczepiony na ospę. W dzieciństwie operowany na kolano. Krew zwyczajna, grupy 0, RH+. W żołądku niestrawiona pizza.

– A jego mózg?

– Również w normie. Może odrobinę większe podwzgórze odpowiadające za nerw wzroku. Poza tym nie znalazłem żadnych guzów, zmian tkanki, obecności obcej substancji. Jeśli jest w nim coś kosmicznego, to musi być równie nieuchwytne jak dusza.

78
{"b":"89370","o":1}