Литмир - Электронная Библиотека

Nie zapamiętała, kto pierwszy rzucił w nią jabłkiem. A może była to zwiędła nać albo zgniłe jajo? – nie umiała sobie przypomnieć. Ale naraz ze wszystkich stron posypały się ku niej śmieci, kamyki, spleśniałe owoce. Ktoś krzyknął:

– Zabić dziwkę!

Ktoś inny dodał:

– Obedrzeć ją z tych pozłocistych szatek!

Nigdy, nawet pół wieku później, kiedy była księżną – wdową i z wysokiej wieży własnego pałacu spoglądała na najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza, Złociszka nie zapomniała tej chwili, kiedy miała szesnaście lat i zupełnie sama klęczała na zimnych stopniach przed świątynią, z głową konającego ojca na kolanach, a tłum rzucał w nią odpadkami i, wrzeszcząc, domagał się jej śmierci.

* * *

Ostatecznie to Cherchel przebił się do Złociszki z dwoma tuzinami wozaków, którzy zleźli się pod świątynię, by popatrzeć na dziwaczną, heretycką uroczystość. Kiedy Kościej upadł, ugodzony bełtem z kuszy, mały minstrel po prostu rzucił się naprzód. Nie rozumiał dokładnie, dlaczego. Dobył korda, który miał ukryty pod kapotą, choć wiergowskie prawa wyraźnie zabraniały wnoszenia broni na plac przed świątynią, i bez namysłu wraził go po rękojeść w plecy obszarpańca, zagradzającego mu drogę na schody. Dziadyga upadł ze stłumionym charkotem. Cherchel zaś wyrwał ostrze i potężnym uderzeniem łokcia odepchnął w bok zażywną babinę w kraciastej chuście, zamotanej na ramionach. Wekiera wysunął się przed kamrata, gołą pięścią ogłuszył jednookiego żebraka i potężnymi ramionami zaczął rozgarniać ludzi jak łan zboża.

Złociszka była szczelnie pokryta zbitym kłębem żebraków, jałmużników i pospolitych łupieżców. Nawet kiedy zbójcy przebili się do niej na wyciągnięcie ramion, Wekiera musiał przemocą odrywać napastników. Cherchel miał mniej cierpliwości. Ciął po dłoniach, zaciśniętych na włosach Złociszki i strzępach szat, walił rękojeścią w gęby, wykrzywione chciwością, kopniakami strącał mieszczuchów ze schodów.

Dziewka leżała na schodach, skulona wokół ciała Kościeja. Nie poruszała się. Z jej brokatowej sukni pozostały strzępy. Ktoś ukradł trzewiczki z czerwonego safianu. Pospólstwo porwało nawet spodnią płócienną suknię.

Przez chwilę bard myślał, że wszystko poszło na darmo, bo nie zdążyli na czas. Jednak kiedy Wekiera bez ceremonii poderwał dziewczynę z marmurowych stopni, jęknęła słabo i uniosła powieki. Cherchel nie miał czasu doglądać jej dłużej. Dwóch wozaków dźwignęło Kościeja, a potem zbitą gromadą ruszyli przez zbitą ciżbę. Tłum milczał wrogo, ale nikt nie ośmielił się ich zatrzymywać.

Kiedy dotarli do kamienicy burmistrza, dziewczyna doszła nieco do siebie. Kościeja wniesiono do jego alkierza i położono na wysokim łożu z baldachimem, przyozdobionym srebrnymi guzami. Choć ledwie trzymała się na nogach, Złociszka rozporządziła służbą, bo ta zbiegła się z całego domostwa, by popatrzeć na nieszczęście pracodawcy. Potem kazała pachołkom rozpędzić gapiów, którzy przyleźli aż pod próg za rannym burmistrzem. Nie obmyła nawet twarzy z krwi i brudu. Po prostu wydawała polecenia odległym, chłodnym głosem, jakby była zupełnie nieświadoma, że stoi przed nimi w łachmanach, bosa i zakrwawiona.

A kiedy Cherchel chciał odejść, znienacka ucapiła go za rękaw.

– Zostań! – rozkazała. Cherchel zobaczył smugę krwi na jej policzku i rozerwane płatki uszu, widać jakiś zapobiegliwy żebrak nie trudził się rozpinaniem kolczyków. – Wy też – dodała do pozostałych trzech zbójców i siwobrodego dowódcy zwajeckich najemników w służbie Kościeja.

Gospodarz spoczywał nieruchomo na wysokich poduszkach. Jego twarz była biała jak nakrochmalone płótno. Domowy felczer nie ośmielił się wyciągnąć bełtu.

– No, co tak stoisz! – Złociszka fuknęła ze złością do służebnej, młodziutkiej dziewczyny, która z przerażeniem przyglądała się Kościejowi. – Medyka mi sprowadźcie. Probierczyka, co u północnej bramy siedzi. On w mieście najlepszy.

Panna dygnęła, nisko pochylając głowę. Jak reszta służby, była przerażona.

– Zmierzchać niedługo będzie – wtrącił Cherchel. – A jeśli medyka doszły wieści, co się pod świątynią przytrafiło, może przyjść nie zechcieć.

Złociszka zacisnęła wargi.

– Więc wór mu na łeb nasadzić i skrępowanego przywlec. Byle szybko. Na co się gapisz? – Pstryknęła na służebną palcami. – Biegnij!

Cherchel nie był pewien, czy medyk przyda się na cokolwiek. Widywał wcześniej rannych z przebitym płucem, młodszych i bardziej krzepkich od Kościeja. Niewielu wyżyło.

Nie chciał być jednak tym, który obwieści tę nowinę córce bankiera.

Sińce i obrzmienia zmieniały twarz dziewczyny w dziwną, pokraczną maskę. Na prawym policzku miała ledwie przyschnięte zadrapanie: nie wątpił, że zostanie blizna. Dziewczyna wydawała się jednak mniej szalona niż na schodach przed świątynią. A może po prostu podjęła decyzję.

Jakby odgadując jego myśli, podniosła się od łoża ojca i zaczęła szybkimi krokami chodzić przed paleniskiem. Cherchel pamiętał, że Kościej miał ten sam zwyczaj.

– Drzwi zabarykadowane? – spytała nagle.

– Przecie nie będzie nas tu pospólstwo dobywać – pobłażliwie odpowiedział bard. – Nikt cię więcej palcem nie tknie, panienko. Dopilnujemy tego.

Złociszka zatrzymała się na chwilę i spojrzała na niego. Oczy miała wielkie, o rozszerzonych źrenicach. Aż się przeląkł. Tak wyglądały wiedźmy, zanim ogarnął je szał.

– Ściągniecie ludzi z Czerwonego Młyna – dziewczyna zwróciła się w stronę zwajeckiego najemnika. – Znasz drogę. Trzeba, żeby zdążyli przed zmrokiem. Zanim zamkną bramy. A kiedy już wejdą do miasta… – Przygryzła wargę. – Niech wejdą przez Trzewiczkową Bramę, tam zawsze komendant pijany i pachołków niewielu. Łatwo się dadzą zaskoczyć.

Minstrel zaniemówił ze zdumienia. Dobrze wiedział, że wiergowskie prawo zabraniało wprowadzać obce wojska w obręb murów. Zdradę karano śmiercią. Nie przypuszczał, że Kościej pozwoliłby sobie na podobną nieoględność. A teraz smarkula mogła wykorzystać jego nieostrożność i przywieść wszystkich do śmierci. Nie zamierzał do tego dopuścić.

Zanim jednak zdążył cokolwiek przedsięwziąć, odezwał się Zwajca.

– Jesteście pewni, panienko? – spytał. – Pan nie mówił, żeby dzisiaj…

– Dlatego próbowali go zabić – odparła krótko. – Wieczorem na naradzie ojciec miał wyjawić imiona zdrajców.

– Zdrajców? – powtórzył najemnik.

– Panowie z rady znaleźli sposób, aby się tanim kosztem od wojowania wykpić. – Zmrużyła oczy. – Postanowili poprosić o opiekę spichrzańskiego księcia.

Bard uniósł brew. Znał dobrze historię zapiekłej wrogości pomiędzy dwoma miastami, które z dawien dawna rywalizowały o zyski, wpływy i znaczenie. Książę Evorinth zeszłej jesieni rozprawił się z resztkami kolegium kapłańskiego, rozproszonego po śmierci Krawęska i upadku jasnej wieży Nur Nemruta. Odesłał do klasztoru własną matkę, która podczas jego małoletności twardą ręką panowała w najpiękniejszym z miast Krain Wewnętrznego Morza. A teraz miał chrapkę na potężną republikę kupiecką Książęcych Wiergów – wszyscy na pogórzu byli tego świadomi. Nie na darmo ściągał Servenedyjki z odległego południa, spoza Gór Żmijowych i równin Turzni. Zamęt w Żalnikach był dogodną okolicznością. Kiedy nastanie wojna, nikt się nie będzie oglądał, jak książę Evorinth poczyna sobie na skraju własnego władztwa. Zwłaszcza jeśli przekupieni rajcy sami poproszą pana Spichrzy o opiekę.

Tak, mogło się tak wydarzyć, pomyślał. Złociszka mogła mówić prawdę. Ale nie mówiła. Widział w jej oczach coś, co sprawiało, że był tego pewien.

– Ojciec przejął listy – ciągnęła dziewczyna. – Znał imiona spiskowców i kwoty, które im książę przez ostatnie miesiące wypłacał. Zagroził, że jeśli rajcy się nie opamiętają i nie zaniechają konszachtów z księciem, pokaże te listy wszystkim obywatelom i powoła milicję miejską, która obsadzi mury i będzie bronić Wiergów przed księciem. Więc go postanowili zabić. Skrytobójczo i z broni, którą dla mnie wyrychtowano. Bardzo sprytnie. Ale się przeliczyli. – Uniosła głowę i zaczepnie wysunęła brodę. – Mnie również powinni byli zastrzelić.

Zwajca przyglądał się jej przez długą chwilę uważnie, jakby szacował konia. Dziewczyna bez mrugnięcia wytrzymała badanie. Wreszcie najemnik skinął powoli głową.

– Mam nadzieję, że wiesz, panienko, co robisz – odezwał się cicho. – Jeśli wprowadzisz wojsko do miasta, rozpętasz wojnę. Ktoś wezwie na pomoc spichrzańskiego księcia i wnet zobaczymy pod murami jego Servenedyjki.

– Mury mocne, wytrzymają – odparła.

– A ty wytrzymasz, panienko?

Złociszka zwinęła się, jak gdyby ją uderzył.

– Czy wam się wydaje, że pozostawiono mi wybór? – wykrzyknęła rozdygotanym głosem. – Czy, skoro wreszcie nie muszą się bać mojego ojca, nie wywloką mnie o świcie z tej kamienicy i nie spalą na placu przed ratuszem?

Nikt nic nie odpowiedział. Nie było jak przeczyć. Ostatnimi czasy w Wiergach napatrzono się na egzekucje, a większość rajców ze szczerego serca nienawidziła Kościeja.

– Pachołkom trzeba będzie zapłacić, co wedle ratusza stoją – rzekł powoli najemnik. – Nie kochają rajców, więc nie będą tumultu wszczynać ani karku narażać. Zwłaszcza jeśli się im zapłaci, żeby cicho siedzieli.

Złociszka podbiegła do łoża ojca i przyklękła przy małej czarnej skrzyni, na której położono pojedynczy lichtarz. Postawiła go na posadzce, spróbowała podważyć wieko ostrzem sztyletu. Nie ustąpiło.

– Pomóż mi! – syknęła, przywołując Wekierę.

Wielki zbój wzruszył ramionami. Odsunął dziewczynę na bok, walnął czekanikiem, który miał zatknięty za pasem. Ostrze rozszczepiło skrzynkę na pół. Wewnątrz było pełno złota.

– Wystarczy? – spytała niecierpliwie dziewczyna.

Pomorski najemnik głośno przełknął ślinę. Zdołał tylko skinąć głową.

– Weźcie, ile trzeba – ponagliła go dziewczyna. – Aby czasu nie mitrężcie. Rajcy nie będą długo czekać.

Wojownik bez słowa zaczął zgarniać złoto do płaszcza. Cherchel czuł przemożną ochotę, aby pomóc w tym zbożnym dziele, ale nie sądził, aby najemnik docenił jego usłużność. Zwajcy bywali w podobnych sprawach ohydnie zasadniczy i nie słyszał, aby oszukiwali swych mocodawców.

99
{"b":"89257","o":1}