Литмир - Электронная Библиотека

Bard szczerze się brzydził ich postawą. Uważał, że tylko psują rynek.

Skrzyżował ręce na piersiach, aby go nie korciło, i odczekał skrupulatnie, aż kroki najemnika ucichną w korytarzu. Dopiero wtedy odwrócił się ku dziewczynie. Znów uderzył go wyraz jej twarzy.

– Mam tuż pod murem sześć tuzinów kuszników – powiedziała powoli. – Trzeba ich będzie przed świtem do miasta wprowadzić, kiedy nasi już bramy obsadzą. Będę ich jutro potrzebować…

– Do czego? – przerwał ze złością minstrel. – Do czego ich będziesz, jaśnie panienko, potrzebować? Ludzie rozpoznają broń, z której ustrzelono Kościeja. A nie zamierzam czekać, aż nas z powodu twojej głupoty rozszarpią na strzępy.

– Zamknij się, Cherchel… – mruknął Lusztyk.

Bard obejrzał się, zaskoczony. Po skalmierskim dusicielu nie znać było złości. Patrzył na kamratów z wyczekiwaniem. Nawet uśmiechał się nieznacznie, jakby usłyszał właśnie coś wielce zabawnego i nie mógł się doczekać, by reszta pomiarkowała powody jego wesołości.

– Niech mówi – prychnęła dziewczyna. – Zwłaszcza że najpewniej tak właśnie cały spisek przygotowano. Musieli się rajcy dowiedzieć o moich knowaniach z alchemikiem i nie bez przyczyny wybrali kuszę, aby z niej ojca zamordować. Oskarżyliby mnie o ojcobójstwo, najplugawszą ze zbrodni. Nikt by mnie nawet nie chciał słuchać – głos jej się załamał. – Po prostu spaliliby mnie jak wiedźmę.

Cherchel popatrzył po kamratach. Wekiera wydawał się nieco zafrasowany jej opowieścią, lecz tym akurat minstrel nie musiał się przejmować. Od tylu lat grabili razem na trakcie i wędrowali poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, że potężny zbójca z pewnością posłucha przyjaciela. Jednak Cherchel nie umiał zgadnąć, o czym myśli Chąśnik. A Lusztyk wciąż uśmiechał się tajemniczo.

– Alchemik! – przypomniała sobie Złociszka. – Trzeba sprowadzić alchemika, zanim go tamci dopadną.

– Zatroszczyłem się o to – odparł spokojnie skalmierski dusiciel. – Posłałem naszych ludzi. Rychło powinni z nim wrócić.

Bardowi ze złości pociemniało przed oczami.

– Posłałeś naszych ludzi? – wrzasnął z oburzeniem. – A jakim prawem? To ja dowodzę.

Ledwie padły te słowa, wiedział, że przesadził. Lusztyk uniósł brew. Chąśnik skrzywił się nieznacznie. Nawet Wekiera umknął wzrokiem w bok.

– Dowodzisz? – Chąśnik nie krył rozbawienia. – Jak to się niby stało? My wolna kompania, wodza nad sobą nie mamy, prócz herszta, co go sami wybierzem. Twardokęska. A jak na razie, tyle twego dowodzenia było, żeście się z Wekierą w gospodzie tak spili i tak jęzorami napytlowali, że nas mało co Pomorcy nie złapali. I starczy.

– No, dziwię się nieco, Cherchel – dorzucił łagodnie Lusztyk. Skalmierski dusiciel rzadko unosił się gniewem. – Zawsześ był, bardzie, w myśleniu szybki. Jeno dzisiaj ci jakoś we łbie pomroczniało.

– To przez te cycki! – wypalił znienacka Wekiera i wyciągnął oskarżycielsko palec ku Złociszce. – Przyodziej się, panienko, bo myśleć trudno.

Dziewczyna oblała się rumieńcem i istotnie owinęła się płaszczem. Innego razu Cherchel by się pewnie roześmiał z jej zawstydzenia. Ale jakoś nie było mu do śmiechu.

– Jak ci się zdaje, Cherchel, co właśnie robimy? – spytał aksamitnym głosem skalmierski dusiciel.

Bard potrząsnął głową. Zaschło mu w gardle. Byli przeciwko niemu. Wszyscy. Co do jednego. Choć przecież wiedział, że Złociszka kłamie.

– Zdobywamy oto jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza – odpowiedział sam sobie Lusztyk. – Więc przestań jojczyć jak baba i weź się do roboty.

* * *

W gospodzie Pod Żółtym Psem powinno się pić tego wieczoru na umór. Post skończył się wreszcie, można było zawiesić szynki nad kontuarem i odszpuntować beczki bez obawy, że jakieś nieobyczajne ścierwo doniesie o występku na ratusz. Oberżysta wiedział, że bywalcy wyczekują tego dnia od wielu tygodni, więc również dobrze przyszykował się na święto. Sprowadził do pokoi na zapleczu półtuzin zacnych ladacznic, a w komorze trzymał kilka beczek piwa i mocnej spichrzańskiej siwuchy, bo choć wiergowscy mieszczanie najpaskudniejszymi wyrazy lżyli księcia Evorintha, przecie szczerze cenili trunek, pędzony przez jego poddanych. Miał też na podorędziu czterech krzepkich synów na wypadek, gdyby któryś z bywalców rozochocił się zanadto.

Ale na razie goście pili spokojnie, lecz jakoś bez radości. Ludzie byli wystrachani, oberżysta czuł to bardzo dobrze. Zamach na burmistrza zwarzył humory. Nie szło o samego Kościeja, który miał surową rękę i mieszczanie nie kochali go nadmiernie. Ale nikt nie wiedział, co teraz będzie, a szła wojna. Dlatego się bali. Nie pomagały nawet darmowe kolejki piwa, które gospodarz z bólem serca wydzielał, aby towarzystwo rozruszało się trochę.

Oberżysta zamyślił się, rachując posępnie, czy mu się zwróci wynajęcie dziewek i czy uda się sprzedać choć połowę zamówionego piwa, zanim doszczętnie skwaśnieje. Że też musiał się dać Kościej zabić akuratnie w święto, sarknął w myślach. Nie mógł ni dnia poczekać.

Ani spostrzegł, jak posługaczka, chuderlawa, wylękniona wieśniaczka, którą nie wiedzieć czemu poślubił jego najstarszy syn, coraz żywiej krząta się koło kontuaru. Dziewczyna wyczuwała rozdrażnienie teścia, więc uwijała się cichutko, aby nie wyrwać go z zamyślenia. Dopiero kiedy goście zaczęli się wyraźnie przesuwać w ciemny kąt przy drzwiach, gospodarz niespokojnie uniósł głowę. Był człowiekiem zacnym i pogodnego usposobienia. Ale wolał wiedzieć, kogo licho przyniosło do jego oberży. Zwłaszcza w taki dzień, jak dziś.

Przepchnął się bliżej i odetchnął z ulgą. Na szczęście nie był to oddziałek straży miejskiej, która postanowiła się na jego koszt pokrzepić najlepszym piwem, ani grupa hałaśliwych czeladników rzeźnickich. W kącie, pomiędzy kadzią z kiszoną kapustą i drzwiczkami do komory, siedział bard. Wprawdzie na oko oberżysta nie dałby za niego złamanego grosza, bo pieśniarz był stary i sterany okrutnie – nos miał złamany, ani chybi w jakiejś burdzie, pierś zapadłą, a gębę chudą jak u charta – ale na łeb nadział dumnie cechowy biret z sokolim piórkiem. Coś tam nawet brzdąkał na luteńce. Oberżyście wydało się jednak, że przede wszystkim zagląda sąsiadom w misy i kubki.

– Dajże no naszemu bardowi dzban piwa! – Złapał za łokieć synową, która przeciskała się ku grupie woźniców z michą parującej jałowcowej kiełbasy. – I miskę żuru. Ostatecznie jest święto.

Kiedy dziewczyna postawiła przed nim jadło, bard brzdęknął głośniej na luteńce i skinieniem głowy podziękował za poczęstunek. Nie jadł jednak. I nie był z Książęcych Wiergów. Gospodarz nigdy wcześniej go nie widział.

– Skąd jesteście? – zagadnął.

Bard uśmiechnął się.

– Ze Spichrzy – odparł chrapliwym, lecz pięknie modulowanym głosem.

Wśród zacnych wiergowskich mieszczan ozwały się zdumione szepty. Ostatnimi czasy do miasta rzadko zaglądali goście ze Spichrzy. Ale jeśli już przybyli, nie chwalili się tym butnie.

– I tak się bez wstydu opowiadacie? – oberżysta nie zapanował nad zdumieniem.

– A czegóż tu się wstydzić? – Bard wzruszył ramionami. – Ja jeno piosnki śpiewam, ludziom wesołość niosę. Co w tym dziwnego, że ze Spichrzy przychodzę? Wnet nas tutaj więcej przybędzie, z samym jaśnie księciem panem na czele. Toście nas sami zaprosili…

– Że co?! – Szewc Ożówca tak walnął kubkiem w stół, że aż piwo obryzgało jego sąsiadów. – Że jak niby? Was? Do Wiergów?

– A juści – odparł ze spokojem Spichrzanin. – Wojna wielka w Żalnikach nastanie. Gdy zaczną wolne zaciągi okolicę pustoszyć, aż tutaj może się zawierucha donieść. Tedy wasi rajcy naszego księcia o pomoc i obronę poprosili. Bardzo rozumnie.

Tym razem nikt z gości się nie odezwał. Kłamstwo było tak bezczelne, że mieszczanie tylko popatrywali na siebie w milczeniu. Gospodarz tymczasem przeklinał własną głupotę. Nie należało w ogóle rozpoczynać pogawędki. Od podobnych słów łatwo mogło przyjść do bitki, a każdy oberżysta wie, że od bitki dobytek niszczeje.

– Jeno burmistrz się czemuś z owym rozumnym pomysłem nie zgadzał – ciągnął pieśniarz, niezrażony wrogim milczeniem. – Pewnikiem dlatego, że sam się chciał w mieście na dobre rozpanoszyć. No, ale dobrzy rajcy i ten problem potrafili rozwiązać. Za głośno burmistrz szczekał? To martwy nie poszczeka więcej. – Potoczył wokół wzrokiem.

Nikt mu nie odpowiedział. W gospodzie zaległa grobowa cisza.

– Ech, coście tak, zacni wiergowscy mieszczanie, zamilkli? – rzucił kpiąco minstrel, po czym powstał ze swego stołka i ruszył ku wyjściu. Luteńkę trzymał za gryf i niósł przed sobą jak pałkę. – Nosy zwieszone na kwintę, humory zwarzone ze szczętem, jak na pogrzebie. A trzeba się raczej radować. Nadchodzi dla was czas bezpieczności i dobrobytu pod spichrzańskim panowaniem.

W tej jednej chwili oberżysta docenił nagle zalety swojej niekochanej synowej. Szewc Ożówca już się bowiem podnosił z baranią kością w ręku, aby zdzielić bezczelnego barda w łeb, kiedy posługaczka wczepiła się w niego i całym ciężarem zawisła mu na ramieniu. Zdezorientowany rzemieślnik zachwiał się i klapnął na siedzenie, pociągając za sobą dziewczynę. Ta zapiszczała przeraźliwie i zaczęła się niezdarnie gramolić z polepy. Upuszczone miski potoczyły się pomiędzy stołami.

W zamieszaniu nikt nie spostrzegł, jak bard wymknął się na ulicę. Ale przed świtem całe miasto wiedziało już o spisku, który panowie rajcy uknuli pospołu ze spichrzańskim księciem.

* * *

W sypialni Kościeja paliła się pojedyncza świeczka. Doktor wyjął szyp z piersi burmistrza, choć zrazu wzdragał się wielce przed operacją i dopiero kiedy Chąśnik przyłożył mu ostrze do gardzieli, grzecznie rozłożył chirurgiczne narzędzia i przystąpił do pracy. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, Kościej przeżył. Medyk nadal nie dawał nadziei, że doczeka świtu, lecz po tym, jak doktora obito na dziedzińcu za czarnowidztwo, nie obnosił się więcej ze swoją profesjonalną opinią.

Dziewczyna stała w głębi komnaty, przy wysokim pulpicie. Płomień świecy oświetlał od dołu jej twarz i wyostrzał rysy. Nie odwróciła się, kiedy drzwi uchyliły się z cichym skrzypem.

100
{"b":"89257","o":1}