Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Morwa przesunęła się do ściany drewutni i przez szpary między deskami patrzyła, jak ruda kradnie ze sznura świeżo wypraną żałobną suknię, welon i podwikę, zapewne własność pani Marszli, o której napomknął oberżysta. Chociaż były przyduże, wdziewała szlacheckie szatki z wprawą, zadającą ostateczny kłam jej chłopskiemu pochodzeniu. Dziwka przyuważyła też, jak chowa pod żałobnym strojem pokaźny nóż, ale nie dojrzała, co wydobywa z juków i skrywa w niewielkiej sakwie. Na koniec zawiesiła ją sobie na ramieniu i wyszła na ulicę. Nikt jej nie zatrzymał.

Ladacznica odczekała jeszcze dobrą chwilę. Zastanawiała się, jakie też sprawki ruda wywłoka postanowiła ukryć przed kamratami. Wreszcie, rzuciwszy ostatnie podejrzliwe spojrzenie na wiedźmę i czarnobrodego, bezszelestnie wykradła się na podwórze. Z jękiem oparła się o cembrowinę studni i rozmasowała krzyż, po czym odpędziła kopniakiem prosię ryjące w błocie nieopodal i ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, i sadze zmyć. Zdałoby się też kupić nową przyodziewę, bo ta ze szczętem zmarnowana. Jeno za co, skoro cały dobytek przepadł u Trwogi?

Zmacała pod koszulą naszyjnik zdarty u brodu z martwej Servenedyjki. Wydawał się wykuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa wiedziała, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. W Spichrzy od lat najmowano na służbę południowe wojowniczki – wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.

Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy bawili się lichwą, lecz obawiała się, że w dzielnicy przy murze wnet wypatrzą ją szpiedzy Trzpienia. Był on żebrać – kim starostą, choć nie tylko przewodził dziadowskiemu bractwu, ale i trząsł całą dzielnicą uciech. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Na nieszczęście Morwa miała z nim zadawniony zatarg, bo kiedyś udało się jej czmychnąć z ochranianego przez niego lupanaru. Pewnie siedzi teraz w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała. Niechby mnie tylko dojrzał, a wnet z naszyjnika obłupi i jeszcze za stare czasy kosturem po grzbiecie wygrzmoci.

Przygryzła wargę, gorączkowo przywołując na pamięć imiona niegdysiejszych znajomków i kochanków. Potrzebowała kogoś nie nazbyt pazernego i na tyle godnego zaufania, aby jej nie wypędził precz bez złamanego miedziaka po tym, jak pozna tajemnicę. Niby mogła iść prosto do książęcych drabów, ale na tę myśl zaśmiała się z goryczą. Jak większość mieszkańców dzielnicy uciech, Morwa bynajmniej nie ufała sługom księcia. Z czasów, gdy jeszcze terminowała w zamtuzie u starej Oberżyny, świetnie zapamiętała wizyty strażników. Bez cienia wstydu nawiedzali przybytek uciech, aby się nażreć do syta, popić zacnego wina i poużywać dziewczynek – i nigdy za nic nie płacili ani grosza, świadomi, że nikt się nie ujmie za biedakami. Gdyby teraz zastukała im do drzwi strażnicy, ani by ktoś chciał gadać z brudną, wychudzoną łachmaniarką o włosach pełnych sadzy. Wygnaliby ją bez litości, a może nawet zawarli w ciemnicy, jeśliby się przesadnie upierała przy swoim. Co wszelako najgorsze, nie omieszkaliby jej wcześniej wyłuskać z przyodziewku i wyobracać na słomie, a przy okazji znaleźliby ukryty pod koszulą naszyjnik Servenedyjki. Dla podobnego klejnotu niejeden zaś gotów był zabić.

Strapiona, kopnęła stertę łachmanów zalegających na skraju rynsztoka i zaraz zaklęła paskudnie, uraziwszy się w palec, bo w szmaty zawinięto solidny kamień. Dwaj chłopcy, spławiający w ścieku nieopodal martwą wronę, zaśmiali się szyderczo, a gdy Morwa pogroziła im kułakiem, rzucili w nią jeszcze ścierwem ptaka. Zdechł już jakiś czas temu, bo cały brzuch miał wyjedzony przez robactwo, i kilka tłustych larw spadło na spódnicę dziwki. Krzyknęła, strząsając je na ziemię, i łzy jej napłynęły do oczu. Musiała podjąć decyzję szybko, zanim drab z wiedźmą spostrzegą jej ucieczkę i sami przezornie czmychną z karczmy. Potrzebowała snu, jadła i – chyba nade wszystko – spokoju, póki wspomnienie pożaru w gospodzie Goworki i ataku szczuraków nieco nie przyblaknie. Każda chwila zwłoki oddalała ją od nagrody, ona tymczasem bała się stawić czoło dwóm ulicznym wyrostkom, a ręce jej dygotały jak starowince.

Spojrzała jeszcze raz z obrzydzeniem na wronie truchło i raptem w jej pamięci pojawiło się imię Wronoga. Często do niej zachodził, kiedy rezydowała w małym domku nieopodal Zaułka Rymarzy, i sądziła, że darzył ją pewną sympatią – chociażby dlatego, że w Spichrzy niewiele dziwek, nawet najbardziej postarzałych i paskudnych, zgadzało się obdarzać swymi wdziękami tropicieli plugastwa.

Wronóg należał bowiem do cechu powroźników, którzy trudnili się łapaniem wiedźm, bluźnierców i sodomitów. Ich zajęcie uważano w Krainach Wewnętrznego Morza za nader intratne, szczególnie jeśli wykonywano je dla kogoś znacznego, a dawny kochanek Morwy od lat służył spichrzańskim kapłanom. Ale pospolity naród pogardzał powroźnikami mocniej jeszcze niźli rakarzami, katami i grabarzami. Po części stroniono od nich ze zwykłego strachu, bo jednym oskarżeniem mogli wtrącić człowieka do ciemnicy i torturować tak długo, póki nie wyzna wszelkich, prawdziwych i wymyślonych, win. Po części jednak brzydzono się ich obejściem i wonią, jako że dla ochrony przed czarami używali smrodliwych ziół. Nosili też ponoć naszyjniki z kości wisielców oraz wronich piór i odprawiali nocami rozmaite gusła, a chodziły plotki, że za grubymi murami swych siedzib w tajemnicy trzymają wiedźmy, aby ich osłaniały przed magią sobie podobnych.

Morwa nigdy nie zastanawiała się nad tymi pogłoskami, szczególnie że Wronóg był człekiem spokojnym i, choćby się upił, nieskłonnym do bitki. Nigdy jej nie tknął ni palcem ani nie ubliżył – co innym klientom zdarzało się dość często – a niekiedy przynosił drobne podarki, jakąś chustkę, szynkę czy wypatroszonego zająca. Zgadywała też, że powodziło mu się całkiem nieźle i chyba miał wśród swoich poważanie, bo czasem w środku nocy budziło ją stukanie w okiennicę chatki i czyjś przyciszony głos prosił, aby mistrz Wronóg co prędzej pojawił się w Wiedźmiej Wieży.

Wśród tych rozmyślań mimochodem weszła na uliczkę prowadzącą do siedziby spichrzańskich powroźników. Potężna budowla z szarego kamienia przylegała do północnego bastionu książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych, i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto przechodził obok bez znaku odpędzającego złe moce.

Zanim jeszcze minęła pierwszy mur, buchnął jej w twarz potworny, zadawniony smród. Powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których Morwa nie umiała rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie przekroczyła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.

Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika. Na widok przybyłej skrzywił się niechętnie, a jego oczka niemal zginęły wśród fałd tłuszczu.

– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Wynocha!

– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!

– Radbym rzekł – odparł powroźnik z przekąsem – bo trafiła mu się zalotnica, aż strach. Ale on się wciąż obraca gdzieś na gościńcu.

Miał na Żary wrócić, ale coś go nie widać, pewnie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.

Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę, by jeszcze choć o chwilę odwlec decyzję. Przypieczone ramię piekło ją nieznośnie, a podejrzliwość podpowiadała, aby jak najszybciej stąd uciec, wyrwać się z cienia Wiedźmiej Wieży na czyste słońce i zapomnieć o całej sprawie. Jednocześnie nagroda nęciła, kusiła zapowiedzią srebrnych groszy z książęcego skarbca.

– Co tam, gamratko, tkwisz, jakbyś do schodów przyrosła? – ofuknął ją powroźnik. – Czego chcesz, gadaj, a jak nie, precz zmykaj, zanim się rozeźlę.

Ladacznica głęboko zaczerpnęła tchu i zerknęła przez ramię na przejście między murami, gdzie kilka służących wracało właśnie z targu z koszami pełnymi jarzyn, paplając coś ze śmiechem.

– Wiadomość mam dla Wronoga – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. – Znalazłam kogoś dla niego. Zbója Twardokęska.

Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby i na szczycie schodów pojawił się powroźnik. Był tak wielki, że wypełniał całe drzwi.

– Wchodź! – rozkazał szorstko.

90
{"b":"89211","o":1}