Przełknął ślinę. Białe wapienne skałki za rzeką były bezludne i milczące.
Z tyłu na trakcie słabo zaterkotał furgon.
– Ot, Morwa nadciąga – z ulgą skonstatował Kuna. – Wytchnęlim, czas dalej popędzić. Jeno powoli, spokojnie, bo tu na rzece wądoły głębokie. Jak noga bydlęciu utknie, inne go stratują. A i sami się strzeżcie. Konie szczuraków czują, tedy niespokojne. Twardokęsek wyraźnie już odróżniał na trakcie ryże klacze i lawendowy kubrak dziwki. Jechała chwacko, rozparta pośrodku kozła, raz po raz strzelając biczyskiem nad końskimi grzbietami. Wóz kolebał się na wybojach i podskakiwał coraz bliżej.
– Nu…! – krzyknął Kuna. – Poszli!
Twardokęsek okręcił gębę płatem sukna dla ochrony przed pyłem, trzasnął bizunem wielkiego wołu, który zaparł się na skraju Trwogi, i począł spędzać w wodę przestraszone cielaki. Uwijał się, póki ostatnie bydlę nie wlazło do rzeki. Na koniec spiął krępą kasztankę, podarunek mnicha z opactwa Cion Cerena, i wjechał na ziemię szczuraków.
Czy dostrzegł coś kątem oka, czy też przypomniał sobie, jak niegdyś czatował u tego samego brodu – dość że się obejrzał. Morwa dojeżdżała do rzeczki, a za nią, w wąskim żlebie, krzaki tarniny trzęsły się i chybotały coraz niżej.
– Kuna! – wrzasnął co tchu Twardokęsek. – Bywaj tu, Kuna!
Ale pierwsi zbójcy wpadali właśnie do kotlinki. Twardokęsek zmrużył załzawione od kurzawy oczy. Na przedzie gnał Mrówka, w kołpaczku suto rysiem obszytym, w nabijanym ćwiekami półkożuszku, i wywijał nad łbem maczugą. A obok był Mroczek, niegdyś kupiec bławatny, z rohatyną. Za nimi Olsza z pałką, zbiegły niewolnik, który pół życia strawił na kupieckich galerach, postarzały teraz mocno, z bielmem na lewym oku, lecz wciąż krzepki. Dwóch następnych Twardokęsek nie rozpoznawał, musieli dopiero co dołączyć do kompanii. Ale zaraz mignęła mu znajoma, od stóp do głów odziana w błękit sylwetka – to z taneczną gracją schodziła w dół Vii, Visenka, jak ją czasami Twardokęsek zwał, smagłoskóra Servenedyjka; zgrabna, zakrzywiona szabelka połyskiwała u jej boku w srebrzystej pochwie. Dalej leciał Strzałka, potężny, głupawy pachoł z pobliskiego sioła. W ręku miał sznur do łapania koni.
W tarninie błysnęło żelazem kolczugi i Twardokęsek drapieżnie wyszczerzył zęby na widok Uchacza.
Morwa poganiała rozpaczliwie, ale było widać, że nie dobieży do strugi.
Tymczasem nawet stary Kulawiec dokuśtykał na dół zbocza. Nie przystając w biegu, Vii przyłożyła do warg kościaną piszczałkę i rozległ się potworny wizg. Spłoszone ryże kobyły Morwy stanęły dęba. Servenedyjka odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem.
– Na nic już furgon, nijak się Morwa nie wymknie – osądził Kuna. – Dobrze, że choć my bezpieczni.
Dziwka też zrozumiała, że niczego nie dopnie. Zsunęła się z kozła i z zadartą spódnicą co sił w nogach ruszyła ku Trwodze. Olsza zabiegł jej drogę, zdzielił po łbie pałką. Morwa ani pisnęła, jak gałgan zwaliła się na ziemię.
Mrówka tymczasem rozciął płótno z tyłu furgonu, wskoczył do środka, Mroczek za nim.
Wiedźma rozdarła się przeraźliwie, kiedy ją wywlekli i zarzucili spódnicę na łeb.
– A może tak skoczylibym, Kuna? – Zbójca głośno przełknął ślinę. – Dwunastu ich i nas dwanaścioro, jeno my w siodle. Zmożem.
– Głupiś! – huknął na niego poganiacz. – U nas trzy baby, a oni zbóje są, z rabunku żyją. Furda furgon! Nic tam w worach nie znajdą prócz fasoli.
Twardokęsek potrząsnął głową.
– Sprytniście. Ani chybi, od początku ukartowane było, że wóz tyłem pójdzie, zbójom na przynętę.
– Siostra wasza cała – zaczepnie odparł Kuna – tedy nie gardłujcie, bo widzi mi się, że ta służka nie ze wszystkim jak należy. Dalej trzeba jechać, nim się szczuracy do krwi zlecą. A jeśli komu nie w smak, niech ostaje. Ja zatrzymywał nie będę.
Nieco z przodu, nad samym brzegiem, skrzydłoń niecierpliwie drobił w miejscu. Szarka przyglądała się rabusiom. Tej też nie wiadomo, co do łba strzeli, pomyślał z niepokojem Twardokęsek.
– Jedźmy – zgodził się pospiesznie.
Poganiacz błysnął zębami.
– Teraz do rzeczy mówicie. A panna – upomniał Szarkę – niech się tak nie przypatruje, bo jeszcze co się złego przytrafi.
Odwróciła się nieznacznie.
– Tam – wskazała nad głowy rabusi.
W tejże samej chwili od zachodu, znad szczytów, rozległ się świst polującego jadziołka. Spadł na zbójów. Pierwsze pióro dosięgło Uchacza prosto w twarz. Nim pozostali grasanci zrozumieli, co się dzieje, złe zanurkowało niżej, wczepiło się w oczy Strzałki. Przerażone konie zakwiczały cienko, wyrwały mu z ręki sznur i runęły naprzód. Vii uniosła krótko ostrzyżoną, ciemną główkę, spojrzała w niebo i pędem pomknęła z powrotem ku żlebowi.
Woły, widocznie zwietrzywszy niebezpieczeństwo, zaniepokojone zaczęły ryczeć donośniej.
– Na żmijów! – wrzasnął Kuna. – Znarowiły się!
Na przeciwnym brzegu w najlepsze trwała rzeź. Mrówka nie zdołał z wiedźmy zejść, zdechł z opuszczonymi portkami. Uchaczowi ciemna piana wystąpiła na gębę, rzucił się na Kulawca. Stary próbował uciekać, ale Uchacz zadusił go w dzikiej furii i, sam zmożony jadem, zwalił się na ścierwo kamrata.
– Ruszać się – nawoływał kamratów Kuna. – Ruszać się, skurwysyny, nie gapić!
Trzy setki oszalałych ze strachu zwierząt jednocześnie zerwało się na oślep do biegu, pociągając za sobą równie przerażonych wolarzy. Twardokęsek zdążył jeszcze dojrzeć, jak smagłoskóra Vii okręca się na krawędzi żlebu i z rozpostartymi ramionami wali w dół.
Dopiero pod wieczór poskromili stado.
Przyczaili się w niewielkiej kotlince. Nie rozpalili ognia, by nie ściągnąć szczuraków, choć wedle Twardokęska woły podniosły nad Trwogą taki rejwach, że słyszano je aż w Żalnikach. Poganiacze, nie rozdziewając się, legli w kupie na ziemi, inni przedrzemywali w kulbakach na straży. Na Twardokęska wypadła kolejka, by czuwać. Zadek miał obtłuczony od jazdy po wertepach i kłuło go w krzyżu, a w uszach wciąż świdrowały mu rozpaczliwe wrzaski wiedźmy. At, za jedno, powiedział sobie. Ona już teraz pewnikiem posiniała od jadu, więc obojętne, czy jej kto wcześniej dosiadł, czy nie.
Szarka spała nieopodal, pod karłowatą jarzębiną, z dala od innych. Od Trwogi nie odezwała się do zbójcy ani słowem, lecz i on nie kwapił się do pogawędki. Nigdy wcześniej nie oglądał rzezi uczynionej przez jadziołka i teraz świadomość, że ten stwór nieustannie nad nimi kołuje, napełniała go grozą.
Przywołała potwora, pomyślał. A skoro zrobiła to raz, może go znów przywołać, kiedy się zdrzemniemy. Albo zielem jakowymś nas napasie i jak wszy umorzy…
No, raz kozie śmierć, zdecydował. Pewnikiem jadziołek jeszcze u Trwogi ścierwo żre. Wiedźma też na dobre przepadła, a i dziewka, zmordowana, śpi. Czas mi się zatem zbierać. Jak nie teraz, to nigdy.
Noc była ciemna, choć oko wykol, a jego buty ze świńskiej skóry ani skrzypnęły w trawie.
Nie dotarł nawet do krzaków okalających obóz. Szarka znienacka wykręciła mu nadgarstek, aż kwiknął. Widocznie moc nieczysta dodawała jej siły, bo przytrzymała go przy ziemi, póki nie przestał się szamotać.
– Jakbym była dobrą, prostoduszną niewiastą – syknęła mu w ucho, a ślepia skrzyły się jej od wściekłości – zaszlachtowałabym cię niczym wieprza. Tylko nie przeciągaj struny, Twardokęsek, bo nie zdzierżę.
– Puszczaj – sapnął zduszonym głosem.
– Po co? – Poczuł mocniejszy ból w ręce. – Żebyś dokończył, w czym się kompanom nad Trwogą nie poszczęściło? Żeby do reszty wszystko zepsuć? Przykazałam ci strzec wiedźmy, zaufałam, kurwi synu, ale ty nogi za pas wziąłeś, tylko smród został! – zachłystywała się złością. – Przez ciebie plugastwo musiałam szczuć. Zanadto ci, gównojadzie, pobłażałam. Bo mi się zdawało, że lepiej cichaczem się przekraść. Bo mnie bawiło byle pankowi czapkowanie i po chaszczach obozowiska, i chuda polewka. Jak mnie te kmioty po tyłku klepały, też mnie bawiło. Ale dosyć, Twardokęsek, skończyło się. Jeśli zdrów chcesz do Spichrzy dojechać, bacz odtąd, by wiedźmie więcej włos ze łba nie spadł. Nie moja sprawa, że się z nią po nocach pokładasz, ale pilnuj jej, jeśli nie z sentymentu, to dlatego, że pasy z ciebie drzeć będę, jak ją co złego spotka. – Odepchnęła go i znikła w krzewinie.
Nie śmiał iść za nią. Nie widział więc dwóch par miodowych ślepi, które zaświeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką, ani oliwkowych piór, wciąż połyskujących od jadu. Nie widział też, jak Szarka ze złością odegnała zwierza. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro, grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.
Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, kiedy, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.
Za plecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez pałce – jasna i spieniona.
Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.
Miałeś tego później żałować – pamiętasz?
Twój brat plunął mi w twarz i nie powiedział ani słowa. Jego oczy, szare, nade mną, obok mnie, szare. Na polu, na wysokim, gdzie krakały kruki. Staliśmy ramię przy ramieniu, jego oczy połyskiwały nad drzewcem piki, martwe, zasnute bielmem jak oczy ryby.
Zabiję cię, jeśli kłamałaś. Tyle tylko rzekłeś.
Ale ja milczałam, a on też nie powiedział ni słowa.
Letni, letni deszcz. Spadający topór.
Pamiętasz?
* * *
Pojawiły się przed brzaskiem, na oklep na ryżej kobyle, Morwa w podartej spódnicy i zmarnowanym kubraku, wiedźma poobijana i sina na gębie od zbójeckich zalotów, przytulona do pleców dziwki, rozmazana.
– Skurwysyny! – wrzasnęła z daleka dziwka. – Pomór na was i trąd, świńskie nasienie! Pieniędzy brać nie trza było za podróż, jakeście zza strugi na zbójów spozierać zamyślali! Żebyście za moją krzywdę marną śmiercią zdechli!