Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przewodnik szarpnął się rozpaczliwie, a oczy mu nieomal wyszły z orbit.

– Gdzieżbym ja podobną niegodziwość… skądże mnie wiedzieć… – zaklinał się bełkotliwie, a Przemęka przyciągał go coraz bliżej, aż dotknął piersią końskiego strzemienia.

Najemnik rzucił szybkie spojrzenie na Koźlarza, ten jednak puścił mimo uszu tłumaczenia wieśniaka. Poddał się w siodle w przód i ze wzrokiem utkwionym w kępie olszyny wciąż bacznie nasłuchiwał.

– Pomiłujcie, panowie. – Przewodnik wodził oczami między Przemęka i Koźlarzem, jakby badał, który okaże się bardziej skłonny do litości. – Na głowy moich dzieci przysięgam, ja niewinowaty…

Przemęka przyłożył mu nóż do gardzieli, by uciąć ten nieoczekiwany potok wymowy, gdy znów ozwał się wrzask. Przeraźliwy, bolesny głos mordowanej kobiety wwiercił się w uszy jak świder i zaraz ucichł – widać zatkano jej gębę, pomyślał Przemęka, albo też gamratka jest ze zbójcami w zmowie i sama zmilkła, by ciekawość naszą podniecić. Ale drzyj się, zarazo, dodał prędko, choćby gardło zedrzyj. Nic nie dopniesz.

Docisnął ostrze, aż po skórze chłopka potoczyło się kilka drobnych, koralowych kropli.

– Jest tutaj boczna ścieżka? Zdałoby się nam tę przeszkodę ominąć… – nie dokończył wszakże, bo Koźlarz zaciął konia i runął naprzód.

Bodnięty znienacka ostrogą, chłopski mierzynek kwiknął i na złamanie karku pognał ścieżką, nie pozostawiając Przemęce czasu na namysł. Wojownik dostrzegł jedynie błysk Sorgo pomiędzy gałęziami, a zaraz potem zielona gęstwina zamknęła się bez śladu za księciem. Nie mógł zwlekać. Zmełł w zębach grube przekleństwo, kopniakiem posłał przewodnika w chrzęślę po boku dróżki i podążył za wychowankiem.

Pierwszym, co zobaczył, był kolebiasty wózek, przy którym żywo uwijało się kilku kmiotów w ciężkich, skórzanych kaftanach. Zdołali już wytoczyć beczki na murawę: jeden właśnie odbijał wieko, dwaj inni wskoczyli na furę i buszowali między tobołami, raz po raz kłując je dla pewności nożami o szerokim, zakrzywionym ostrzu, które były w tej części Gór Żmijowych bronią zbuntowanych chłopów, tak osławioną i straszliwą, że w niektórych księstwach pod karą gardła zakazano je pospólstwu nosić. Czwarty z grasantów odciął zaprzęg od dyszla i teraz uspokajał dwie jasnobrązowe kobyłki o krągłych bokach i grzywach z pańska przeplecionych czerwonymi wstążkami. Zajęci rabunkiem, zbóje nie dojrzeli na czas Koźlarza. Nie zwalniając, wygnaniec jednym ciosem Sorgo zdjął głowę człeka przy beczkach, po czym minął wóz i popędził na skraj polanki, gdzie pomiędzy korzeniami dębu dwaj kolejni rabusie szarpali się z niewiastą.

Zrazu Przemęka ujrzał jedynie smugę rudych włosów, rozsypanych na bogatym, podbitym jedwabiem płaszczu. Materiał odcinał się błękitem od zieleni trawy, na nim zaś widniała jasna plama skóry między rozerwanymi połami sukni i jeszcze bielszy rąbek zakasanej wysoko spodniej sukni. Przy głowie kobiety przykucnął chłopina w wypchanym paździerzami kabacie, wykręcał jej ręce i zatykał usta. Drugi tkwił pomiędzy rozrzuconymi udami i pospiesznie rozpinał klamrę pasa. Nie spostrzegł nadjeżdżającego, zanadto pochłaniał go widok nagich piersi. Nie podniósł nawet głowy, kiedy ostrze Sorgo spadło na jego kark, zwalił się tylko w przód, znacząc jej skórę i błękitny płaszcz cętkami krwi.

Przerażona, targnęła się dziko, chcąc strącić z siebie bezwładny ciężar. Kamrat martwego zbója poderwał się i Przemęka zobaczył wreszcie twarz niewolonej dziewczyny. Blada, zakrzepła ze zgrozy i pokryta drobnymi kroplami krwi nieoczekiwanie przypomniała mu oblicze Fei Flisyon, pani moru. Przez moment wydało mu się, że to właśnie jej służkę widzi na stratowanej murawie, jak w poszukiwaniu schronienia usiłuje wpełznąć głębiej między korzenie dębu. Jednakże złudzenie zaraz minęło: włosy tej kobiety połyskiwały miedzią, nie czerwonym złotem, a na głowie miała złotą siatkę, nie zaś obręcz Zaraźnicy. Aż się skarcił w duchu za głupotę, bo przecież wojowniczka, która zastąpiła Koźlarzowi drogę przed grotą skalniaka, nie tuliłaby się teraz do pnia drzewa jak sponiewierane kocię i nie przyciskałaby rąk do uszu, aby stłumić odgłosy walki. A potem nie mógł dłużej rozmyślać, bo dwaj zbójcy ruszyli ku niemu, sprytnie zachodząc go z dwóch stron.

Mieli tylko długie noże i kiścienie, zwykłą chamską broń, ale nie zamierzał ich lekceważyć, zwłaszcza że jego konik, zgoła nienawykły do potyczek, stanął dęba. Chociaż Przemęka szybko go zdołał opanować, szarpał się i cofał, kiedy któryś z napastników przysuwał się bliżej. Na szczęście zbóje też się bali. Stary najemnik kątem oka spostrzegł, że czwarty z grasantów, ten, co pilnował zaprzęgu, puścił kobyłki i za plecami kompanów czmychnął chytrze w krzaki, niezawodnie chcąc w bezpiecznym schronieniu przeczekać na wynik starcia. A nie był on trudny do przewidzenia, bo Koźlarz rozprawił się już z ostatnim amatorem niewieścich wdzięków i ze zbroczonym Sorgo w ręku powolutku podjeżdżał ku pozostałym rabusiom.

Zbóje zerkali przez ramię na księcia, a ich desperacja rosła z każdym kolejnym krokiem mierzynka. Przemęka wiedział, że lada chwila ktoś przyskoczy ku niemu. Zapewne będzie celował kiścieniem w dół. Może spróbuje zdruzgotać kolano konia, licząc, że zranione zwierzę zrzuci jeźdźca i otworzy przed nimi drogę ucieczki.

Na razie jednak marnowali cenny czas – bo też było to zwyczajne chłopstwo, które na przednówku łupiło przejezdnych, ale nie miało prawdziwego doświadczenia w walce – i kiedy wreszcie jeden z nich, rosły, siwowłosy chłop uzbrojony w końską szczękę na długim kiju, spróbował się przemknąć ku niemu bokiem, Przemęka bez trudu rozpłatał drzewce jego broni. Chłopina krzyknął piskliwie i dał susa w tył, ale zbyt wolno, by uniknąć ciosu.

Ostatni wytrzeszczonymi oczami gapił się na śmierć kompana, po czym runął w las. Przemęka z westchnieniem otarł miecz w połę. Ani myślał zapuszczać się za pobuntowaną hołotą w chaszcze i dać sobie poderżnąć gardło. Zeskoczył z konia i wbił solidny sztych w plecy powalonego zbója, aby się upewnić, że na dobre nieżyw i nie markuje tylko niemocy, po czym czujnie ruszył ku wozowi. Nie wypuszczał z ręki miecza, na wypadek gdyby na skraju polanki czaił się kolejny rzezimieszek. Nie znalazł go, ale kiedy z bliska przypatrzył się tobołom, zdało mu się, że jeden z nich, owinięty w burą, woskowaną materię i utknięty głęboko pod ławeczką woźnicy, drgnął nieznacznie. Bez namysłu nabrał sukna w rękę i szarpnął z całej siły, a wtedy materiał opadł nieco, odsłoniwszy czerwone od gniewu niewieście oblicze.

Dziewczyna pod dębem znów zaniosła się wrzaskiem tak przeraźliwym, że Przemęka cofnął się odruchowo. Pozbawiona oparcia kobiecina klapnęła tyłkiem na wózek, a woskowane sukno do reszty zsunęło się jej z ramion. Pod nim miała grubą, podróżną suknię z gładkiej brązowej wełny, zebraną na piersi pozłocistymi guzami i przewiązaną szerokim pasem, pośrodku którego starannie zadzierzgnięto węzeł mężatki. Nie była już pierwszej młodości i w jej bujnych ciemnokasztanowych włosach Przemęka widział nitki siwizny. Nadal jednak nosiła się ozdobnie, choć bez kokieterii. W uszach miała kolczyki z błękitnymi kamykami, a palce zdobiły połyskliwe pierścienie i obrączki. W dłoni trzymała nożyk o cienkim ostrzu nie dłuższym od dłoni. Wojownik nie pohamował uśmiechu na widok tego oręża.

– Nie kpij, waszmość – skarciła go nieznajoma – bo tu nic do śmiechu. A i ty milcz, niecnoto! – krzyknęła do młodszej. – Na co poniewczasie gardło marnujesz?

Panna umilkła posłusznie i znowu się skuliła, obejmując kolana ramionami. Kobieta w brązowej sukni potrząsnęła z przyganą głową i ruszyła ku niej posuwistym krokiem, nie zwracając uwagi na Koźlarza, którzy pochylał się nad zamordowanym zbójem. Z jej chodu i postawy Przemęka wywnioskował, że była niewiastą majętną, nawykłą, aby liczono się z jej zdaniem, w tejże zaś chwili przekonaną święcie, że los zetknął ją z gorszymi od niej.

Tymczasem zza drzew pomału wyłonił się Kostropatka. Jednym rzutem oka ogarnął całą polankę, a następnie przybliżył się ku nim ostrożnie. Koźlarz spojrzał na niego pytająco i nieznacznym ruchem brody pokazał za siebie, ale kapłan nie zrozumiał gestu. Z nieskrywanym zdumieniem gapił się na pobojowisko oraz obie białogłowy, i tylko grdyka mu chodziła wte i wewte, kiedy na porąbanych ciałach odkrywał ślady ciosów Sorgo.

– Sprawdzę – rzucił z cicha książę.

Siwowłosy odprowadził go wzrokiem. Rad byłby sam się upewnił, co się stało z przewodnikiem, ale rozumiał, że nie może teraz odejść, bo z racji wieku jemu najłatwiej przyjdzie rozmówić się z ocalonymi.

– Okryjże się, dziewczyno, i nie czyń z siebie pośmiewiska! – Niewiasta poderwała pannę na nogi i zebrała jej na piersi poły poszarpanego płaszcza. – Do nóg waszmościom padnij, za zratowanie podziękuj, zamiast tutaj ryczeć jak byle wiejski wycieruch.

Ale delikatność, z jaką wierzchem dłoni otarła oblicze panienki, a potem poprowadziła ją ku wojownikowi, przeczyła szorstkości słów. Przemęka znajdował w jej gestach i twarzy troskę, z którą nie chciała się wydać przy obcych, odgadł więc od razu, że kobiety są ze sobą zżyte i zapewne spokrewnione. Kiedy się przybliżyły, wyraźniej spostrzegł ich podobieństwo, choć rysy młodszej były bardziej miękkie i pozbawione nieuchwytnego wrażenia autorytetu, który spowijał starszą. Panienka upadła mu do kolan, a w jej oczach – wciąż wylęknionych od świeżo przeżytej grozy i błękitnych jak niezabudki – zagrały świeże łezki, więc najemnik podniósł ją pospiesznie z murawy.

– Dajże pokój, waćpanna – rzekł, wciąż przepatrując brzegi polany. – Żaden poczciwy człowiek nie porzuciłby was w opresji, ale teraz nie czas i nie miejsce na ceremonie. Nie wiedzieć, kto się tu jeszcze w gęstwinie przyczaił.

Starsza jejmość skinęła głową, przy czym pysznie się uwidoczniły różowe fałdy wokół jej policzków i brody.

– Prawda, choć zda mi się, że to chamstwo już nie wróci, zanadto się waszych mieczów wylękło. A my, ot, los niewieści, dary wiozłyśmy do klasztorku, co tu pobudowany tak bliziuchno, że z jednym ledwie pachołkiem w drogę się wyprawiłyśmy. Ten pewnikiem ze zbójami w zmowie, bo ledwie z krzaków wychynęli, w las łajdak czmychnął. No – przymrużyła oczy i w jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie – niechże się jeszcze we dworze pokaże, a dobrze go wyuczę, komu wierność winien. A waszmościowie skądeście się na tym pustkowiu wzięli i to bez czeladzi? – dodała z wystudiowaną uprzejmością, lecz czujnie. – Traktów tu ludnych nie ma.

58
{"b":"89211","o":1}