– Jakże dziś dziedzic waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.
– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia wraca. – Siwowłosy podsunął mu bochen i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jak w kadzi piwa młodego. Dobrze, że go Działoniec hamuje.
– Waszmościów prawdziwie dobry duch prowadził – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz. – Bo stary zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aż strach czasami człeka zdejmował.
I ludzisków mnogo tu przychodziło, dodał w myślach, ale nikt nie wydał mi się tak osobliwy, jako wy. Bo przecież siedziba księcia Piorunka blisko, dość było chłopa pchnąć z prośbą o wóz, a nie poskąpiliby we dworze opieki rannemu szlachcicowi. A wy wolicie tutaj siedzieć, przedłożywszy zapiecek wymoszczony baranim kożuchem nad dworskie puchowe poduchy i miękkie piernaty.
Pan Krzeszcz uśmiechnął się pod wąsem. Nie był w ciemię bity i swoje wiedział, zresztą znachor wcale się nie krył ze swymi heretyckimi upodobaniami. Na oczach pana Krzeszcza lał ziemiennikom mleko w miski i rozmaita gadzina nieustannie kręciła się po jego zagrodzie. A jednej nocy, kiedy miesiączek w pełni stał, szlachcicowi zdarzyło się podpatrzyć, jak gospodarz wymyka się z izby, uraczywszy najpierw gości siarczystą okowitą, aby się spili setnie i nie przydybali go na niecnym uczynku. Ale pan Krzeszcz z dawna wyrozumiał, że znachor hojnością nie grzeszy, skoro zatem częstuje trunkiem, musi mieć w tym ukryty cel. Zatem wylewał napitek pod stół, choć serce mu się krajało od podobnego marnotrawstwa, a potem przekradł się za Działońcem przez brzezinowy zagajnik i dalej ścieżką przez las aż do wielkiej polany, gdzie heretycy odprawowali swe niegodziwe obrzędy.
Działońca znalazł nad brzegiem strumienia, obok granitowego głazu. Stary miał na grzbiecie długą, białą koszulę, dziwnie przypominającą świątynne szaty kapłanów Nur Nemruta od Zwierciadeł. Wokół niego kłębiło się mrowie wieśniaków, zupełnie jakby zbiegli się tutaj z kilku wiosek. Zawodzili jakąś pieśń, kołysząc się miarowo w jej rytmie, ale pan Krzeszcz nie podszedł wystarczająco blisko, by dosłyszeć słowa. A kiedy dwóch rosłych parobczaków przyprowadziło znachorowi młodego byczka i krew z poderżniętego gardła zwierzęcia trysnęła na głaz, szlachcic zerwał się na równe nogi i co tchu pognał na powrót do chaty. Modlił się przy rym do wszystkich bogów, aby go heretycy nie wypatrzyli i aby także nie skończył pod ofiarnym ostrzem.
Ale nie wydał się ze swym odkryciem, bynajmniej. Miesiąc jasno świecił przez przesłonięte rybim pęcherzem okno, a pan Krzeszcz długo wiercił się na posłaniu. Wąs żuł i rozmyślał. Rozumiał, że w klasztorze Ciecierki szczerym złotem odwdzięczono by się za wydanie starego znachora. Ale Działońca szanowano w okolicy, więc szlachcic bał się, że kiedy wieść o zdradzie rozniesie się po Górach Żmijowych, ani nagrody, ani głowy bezpiecznie nie zdoła unieść, bo go rozjuszone chłopstwo tuż za klasztorną bramą zatłucze drągami i cepami. A jednocześnie kruszec nęcił, kusił. Za Działońca mógł wyrwać dosyć, aby kupić sobie małą wioseczkę na skraju gór, z kilkoma niewolnymi chłopami, by na niego pracowali. Znalazłby hożą wieśniaczkę, która go ogrzeje w zimowe noce, pobudował dworek z modrzewia, taki sam, jak w jego rodzinnych stronach. Miał już dosyć włóczęgi, męczył się więc i wahał. Aż tu następnej nocy po plugawym obrzędzie w chacie znachora pojawił się turzniański szlachcic, który kazał się wołać Przemęką.
Nie bez przyczyny tu ściągnąłeś, ptaszyno, pomyślał z przekąsem pan Krzeszcz, i kto wie, jakie licho twojego synaczka poturbowało. Bez wątpienia obaj też po same uszy siedzicie w bałwochwalstwie, dlatego zamiast się wczasować na dworze księcia Piorunka przycupnęliście w głuszy między ciemnym chłopstwem. Niby dobre obyczaje znacie i z pańska się nosicie, ale to tym gorzej, boście pewnie znacznymi personami wśród heretyków.
Zagadka turzniańskiego szlachcica straszliwie dręczyła pana Krzeszcza, lecz Przemęką okazał się sprytny, pytania puszczał mimo uszu albo tak się gładko wykręcał, że pan Krzeszcz nie mógł go na niczym przydybać. Na dodatek, widać zwąchawszy pismo nosem, zaczął bardzo pilnować swojego towarzysza, tego o gębie poznaczonej straszliwymi bliznami, który miał łeb słabszy i łatwiej byłby się z czymś wygadał. Źliło to pana Krzeszcza niezmiernie, bo nie lubił, jeśli go przechytrzano. Kręcił się więc po obejściu zły jak szerszeń i coraz nieprzychylniej spoglądał na gości.
Przemęką syknął coś przez zęby i nieledwie upuścił miskę z miodem, spostrzegłszy rannego. Chłopak szedł wolno, oparty na kiju, który mu onegdaj znachor wystrugał, ale porządnie się już oddalił od obejścia. Pan Krzeszcz chciał nawet powinszować Turznianinowi krzepkości dziedzica, ale siwowłosy szlachcic wstał i przeklinając pod nosem, ruszył za synem.
A tuś mi, robaczku, rzekł sobie z uciechą pan Krzeszcz, kiedy obaj zniknęli. Już teraz nie daruję i wybadam, coś za ptaszyna.
W kuchennej izbie nie dojrzał Działońca, ale stary miał zwyczaj włóczyć się po lesie i szlachcic właściwie nie spodziewał się go zastać. Ostrożnie przekradł się do alkierza, niewielkiego, ciemnego pomieszczenia na tyłach chaty. W niskich drzwiczkach musiał się prawie wpół zgiąć i mimowolnie pokłonić obrazom żmijów, którymi znachor obwiesił tylną ścianę izby. Z pomieszaniem patrzył na te wizerunki, na skrzydlate jaszczury wyrzeźbione na zagłówku łoża, na rogate monstra, co pochylały się ku niemu z narzuty. Dopiero po chwili ocknął się i baczniej rozejrzał.
Tobołki tamtych leżały pod ścianą. Pan Krzeszcz szybko rozsznurował dwie niewielkie, skórzane sakwy, lecz nic nie znalazł, ani złota, ani pergaminów. Przepatrzył podbity futrem płaszcz Przemęki, pilnie macając, czy w nim czegoś nie zaszyto. Nic. Rozwiązał każdy z woreczków w kufrze pod oknem, aż zaczęło mu się w nosie kręcić od ziół, które tam znachor miał pochowane. Rozgrzebał zarzucone baranicą posłanie rannego, ale nie wyszukał niczego prócz wciśniętej pod poduchę manierki; w środku bulgotała bardzo zacna śliwowica, o czym pan Krzeszcz nie omieszkał się przekonać. I na sam koniec, zupełnie mimochodem, wydobył wielki, oburęczny miecz, wsunięty pod loże. Nie był właściwie pewien, czemu tak zrobił, bo pochwa z czarno barwionej skóry wyglądała nader pospolicie, a rękojeść wieńczyła najprostsza, okrągła głowica.
Szarszun okazał się tak ciężki, że ledwo go pan Krzeszcz w obu rękach zdołał utrzymać. Kiedy już nieco oswoił się z jego wagą, podszedł do okienka i począł się bliżej przypatrywać głowni, bo wydało mu się, że dostrzega wyryte na niej znaki. Potem powoli i z niejakim wysiłkiem, gdyż z rzadka czynił użytek z liter, przeczytał: Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam.
W tejże chwili omdlały mu ramiona, czy pod brzemieniem oręża., czy też nagłego zrozumienia, bo jeden tylko był taki miecz w Krainach Wewnętrznego Morza. I teraz pan Krzeszcz wiedział już nieomylnie, co przyszło mu odnaleźć i co to może oznaczać.
* * *
– Czas wam się zbierać.
Przemęka aż się wzdrygnął na widok Działońca stojącego spokojnie przy kępie łozy. Jak on się w tych chaszczach przekrada, pomyślał niechętnie, ani mu gałąź pod butem trzaśnie. Ale właściwie był rad, że przerwano im kłótnię, bo zaperzali się coraz bardziej, a żaden nie potrafił przekonać drugiego. Koźlarz chciał co prędzej ruszać, co nie dziwiło Przemęki nadmiernie, bo czas naglił. Jednakże rany chłopaka ledwie przyschły i stary lękał się, aby zbytni pośpiech nie przyprawił ich o jeszcze gorsze nieszczęście.
– Każę chłopom przeprowadzić was na północ – ciągnął znachor. – Jeno na widok kapłana żalnickiej bogini spluwać będą. Dopóki wędrujecie razem, nikt z tych, co stare obyczaje szanują, nie przyjdzie wam z pomocą, raczej książęcym znać dadzą.
– Dlaczego? – zapytał cicho siwowłosy.
Działoniec wzruszył ramionami.
– Ludzie dobrze pamiętają, jak nas tu kiedyś prześladowali.
– Nie o to pytam. – Przemęka uśmiechnął się półgębkiem. – Dlaczego raptem zaczęliśmy wam wadzić?
Stary zielarz podniósł na niego zimne, wodniste oczy.
– Bo pijanica właśnie pognał do dworu wydać was książęcym. I nie dziwota, skoro w alkierzu znalazł miecz żalnickich kniaziów.
Przemęka bez słowa popatrzył na Koźlarza. Książę zacisnął wargi.
– Co więc mamy uczynić? – Niecierpliwie postukał kijem w wystający korzeń.
– Uciekać czym prędzej, bo książę Piorunek krewki pan i nie będzie zwlekał z pościgiem. Tylko kapłana precz odeślijcie – zawzięcie powtórzył Działoniec. – Niech się sam ratuje. Jeśli potrafi.
Siwowłosy skrzywił się z lekka i odwrócił w bok, by znachor nic nie wyczytał z jego twarzy. Z każdym dniem Kostropatka mierził go coraz bardziej, choć starał się kryć z tą niechęcią, rozumiejąc, że potrzebują pomocy zakonu Bad Bidmone.
– Mam swego człeka na zgubę posłać? – spytał oschle Koźlarz.
– Powiem wam, jak się moje gadziny zwykły ratować. – Zielarz uśmiechnął się niemiło. – Gdy je coś ucapi, część własnego ciała odrzucają. I tak ptaszysku ogon w dziobie trzepocze, ale jaszczura dawno już w trawę smyrgnęła, chociaż i bez ogona. Tak i wam zda się uczynić. Odrzucić ogon, by głowa ocalała.
– Ale, widzicie, myśmy ludzie zbrojne – odparł lekkim tonem Przemęka – i jeśli jakieś ptaszysko zacznie wokół nas dziobem kłapać, może się i tak trafić, że łeb mu urżniemy.
– Popróbujcie. Rychło się okazja nadarzy, bo kiedy się po Górach Żmijowych rozniesie wieść o powrocie żalnickiego wygnańca, nie sam książę Piorunek będzie was ścigał, ale każdy parobek i panek, co się w siodle zdoła utrzymać.
– Ale wy chcecie nam pomóc. – Przemęka pokiwał głową. – Ot, aż zadziwienie bierze, jak się wśród tej zgrai wilków, co po bożym świecie chodzą, uda spotkać przyzwoitego człeka, któren z dobroci serca bliźniego wspomoże.
– Nie kpijcie. – Znachor znów się uśmiechnął, a jego wyschnięta, pomarszczona twarz przybrała drapieżny wyraz. – Ja jestem człek prosty, nie dbam, czy wam Wężymord łby na pieńku pościna ani kto w Żalnikach na tronie siedzi. Ale ziemi słuchać umiem, jako i te gadziny pod progiem mieszkające. A ziemia już krzyczeć poczyna od krwi, co ją Zird Zekrun rok po roku przelewa. Dlatego wam pomogę.