Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przemęka znać podjął jakąś decyzję, bo pokiwał głową.

– Idź ty, Kostropatka! – oznajmił. – Tyś z nas człek najgodniejszy, przy tym u bogini w łaskach. Trwożyć się nie masz czego, ruszaj zatem przodem.

Kapłan jak gdyby skląsł się w sobie i zmalał. Powiódł wzrokiem po innych w poszukiwaniu wybawienia, lecz go nie znalazł. Szarka uśmiechnęła się drapieżnie, odsłaniając zęby. Zbójca bębnił palcami po klamrze od pasa.

– Ja… – spróbował przemówić kapłan, ale głos mu się łamał ze strachu. – Ja…

– Dalej. – Przemęka popchnął go szorstko i herszt pojął, że stary najemnik również nie przepada za tym swarliwym, uciążliwym człowieczkiem. – Nie gadaj.

Sługa Bad Bidmone usłuchał. Zgięty wpół, trwożliwie rozglądając się po bokach, poczłapał ku ciemnemu przejściu. Kiedy zniknął w szczelinie, Twardokęsek poczuł natrętne pragnienie, by mimo wszystko zawrócić i przebijać się przez solarzy ku morzu. Palce mu się splątały, zmyliły rytm, w gębie nagle zaschło. Nie spostrzegł, jak Przemęka ruszył ku przesmykowi. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy Szarka cisnęła w ziemię sztyletem.

– Trąd i pomór! – syknęła z niesmakiem, strącając z ostrza trupka rudej polnej myszy.

Książę zaśmiał się sucho. Kobieta wytarła broń w połę kubraka. Pod naciągniętym głęboko kapturem jej oczy błysnęły matowo, gdy odwróciła się i zrobiła pierwszy krok ku skalniakowi.

– Dokąd? – Twardokęsek chwycił ją za łokieć. – Dokąd, kobieto?

Nie wiedzieć czemu, zeźliła go jej lekkomyślność. Dla niego to robi, pomyślał, dla tego książęcego wypędka wystawia się na żer potworowi. A on ani drgnie, widać dobrze nawykły, aby za niego nadstawiano karku.

– Teraz jego kolej – burknął. – Niech sam przodem pójdzie, książęca jego mać.

Szarka wykręciła zbójcy ramię i uwolniła się bez wysiłku, niemal łagodnie. Przez chwilę poczuł na szyi jej lekki, ciepły oddech i zajrzał dziewczynie w twarz. W mroku wydała mu się pobladła i skurczona.

– Zostaw, Twardokęsek – powiedziała miękko. – Niech się uczy. Niech przywyka druhów na śmierć posyłać i zza ich pleców patrzeć. Bo takie jest książęce wojowanie. Krew kubrak splami, trzeba kubrak zmienić. Nie oglądać się za siebie, klątw ni płaczów nie słuchać. Wczepią się w strzemię czyjeś ręce, to je mieczem ciąć. Nie krzyczeć w nocy. No, co tak gały wytrzeszczacie? Taka książęca powinność, niech się więc jej wyuczy. – Okręciła się na pięcie, aż włosy zafurkotały.

Kołujący ponad przełęczą jadziołek zaskwirczał w udręce. Przez cały dzień na darmo próbował się do niej zbliżyć – nie odpowiadała na wezwanie, a kiedy podfruwał bliżej, wyczuwał wokół niej obcą moc, tak wiele mocy, że na końcach piór nabrzmiały mu krople jadu. Nie pojmował tego zbyt dobrze, a nierozumienie gniewało go i zarazem napawało strachem. Teraz jednak znów widział ją wyraźniej, swoją własną rzecz, upartą jak zwykle, i inne ciepłokrwiste rzeczy, które popychały ją ku zgubie.

Moja, moja, moja! - wrzasnął i rzucił się w dół.

Skrzydłoń przylgnął do skał nad ścieżką. Mogła pofrunąć, pomyślał Twardokęsek. Odpoczęła w karczmie i utrzymałaby się na grzbiecie. Lecz nie uczyniła tego, chcąc dać temu książęcemu bękartowi jeszcze jedną szansę.

– Nie wiem, dlaczego – Koźlarz odezwał się chrapliwie w odpowiedzi na niezadane pytanie. – Nie znam jej.

– Pieprzyć was wszystkich. – Zbójca ze złością splunął mu pod nogi i wydobył rybacki nóż na wypadek, gdyby żalnicki wypędek i od niego oczekiwał jakichś poświęceń.

Wygnaniec jednak nie zamierzał się swarzyć tuż przed kryjówką skalniaka. Bez słowa wszedł na ścieżkę, co napełniło zbójcę szczerą ulgą, bo choć nadrabiał miną, koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów budziło w nim dogłębny lęk. Gdy Koźlarz zniknął, Twardokęsek słyszał jedynie bulgot przelewającego się nerwowo w brzuchu piwa i znów czuł niepokojące mrowienie w całym ciele. Potem zaś posłyszał przeraźliwy krzyk Przemęki.

Zatem skalniak wybrał zdobycz.

Pewny już własnej skóry, herszt co sił w nogach popędził ku skalnemu gardłu. W jednym miejscu ciemny korytarz stał się tak wąski, że nieomal się zaklinował. Szarpnął potężnie, ostra kamienna krawędź ubodła go w kałdun, lecz zdołał się uwolnić i w długich susach sadził naprzód. Przy ujściu tunelu ujrzał po lewej stronie niewielką grotę i domyślił się, że właśnie w niej siedzi potwór, pospiesznie więc odwrócił twarz. I dopiero wtedy dostrzegł Szarkę, szamoczącą się z jadziołkiem tuż przed kryjówką skalniaka. Czworooki stwór raz po raz walił ją końcami skrzydeł, skrzecząc wściekle, ze strachem. Strużki trującej śliny cięły powietrze. Twardokęsek uskoczył chyżo, kiedy kilka kropel padło tuż obok jego butów.

– Koźlarz, walcz! – usłyszał głos Przemęki. – Nie słuchaj tego, chłopcze!

Książę jednak wciąż szedł ku ciemnej jamie z tęsknotą w twarzy, jak ślepiec wyciągając przed siebie ręce.

Kapłan zawodził, przycupnięty po drugiej stronie przejścia, na niewielkiej, płaskiej przestrzeni pomiędzy skalnymi ścianami, i zupełnie bezużyteczny z przerażenia. Siwowłosy najemnik był bliżej, zaledwie parę kroków przed jamą potwora. Dysząc ciężko, usiłował się podźwignąć z kolan. Z ust ciekła mu krew. Chciał powstrzymać księcia, zgadł zbójca. Głupiec! Jakby skalniakowi można było wydrzeć ofiarę.

Szarka zdołała wreszcie odepchnąć jadziołka, po czym dobyła miecza i uderzyła go na płask, z całej siły. Plugastwo zawirowało bezwładnie w powietrzu i ze wściekłym wizgiem umknęło w ciemność. Zbójca nie oglądał się za nim; od bliskości skalniaka ciarki oblazły go po grzbiecie i nie dbał bynajmniej o zgubę Koźlarza. Czmychnął co prędzej i zatrzymał się dopiero przy kapłanie, gdy za plecami poczuł budzący zaufanie chłód skalnej ściany. Stąd mógł sobie bezpiecznie popatrzeć, za nic nie przegapiłby podobnego widowiska. Już wyobrażał sobie te zazdrosne spojrzenia kamratów, smakował językiem piwo z niezliczonych kufli, stawianych człowiekowi, który oglądał, jak sława i chluba starego rodu żalnickich władców zdycha nędznie w paszczy potwora.

– Na zęby żmijów!

Ktoś ze świstem wciągnął powietrze, Przemęka albo kapłan, wytrąciwszy zbójcę z błogich rozmyślań, i Twardokęsek zobaczył Szarkę. Jakimś sposobem w wąskiej przestrzeni wyprzedziła Koźlarza, obeszła go i stała teraz obrócona do niego, z dwoma zakrzywionymi szarszunami w dłoniach. Księżyc wyłonił się na chwilę spoza chmury i zbójca ujrzał jej twarz, skupioną i bladą od poświaty. Co ona robi? – pomyślał z mimowolną grozą. Chyba oszalała, sądząc, że go powstrzyma.

Sorgo, potężny, dwuręczny miecz żalnickich panów, uderzył tak szybko, że zbójca nie dostrzegł nawet, kiedy Koźlarz go dobył. Cios był oszczędny i tak nieunikniony, że Twardokęskowi przypomniały się opowieści, czego potrafi dokonać koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów w rękach prawowitego władcy. Nigdy nie wierzył w te gadki, lecz teraz nieświadomie wstrzymał oddech i po prostu nie mógł pohamować zachwytu.

Chmury płynęły po niebie i zbójca, choć natężał wzrok tak mocno, że łzy napłynęły mu do oczu, momentami widział zaledwie szybkie, roztańczone ostrza. Wiele lat spędził na gościńcu, wśród ludzi miecza, jednakże już po pierwszym zwarciu zrozumiał, że nigdy dotąd nie oglądał takiej walki. I nigdy później nie miał już zobaczyć niczego podobnego, choć wraz z innymi stawał na Nawilskich Błoniach i na kamienistych plażach Rankoru patrzył, jak w jednym pojedynku rozstrzygają się losy Krain Wewnętrznego Morza. Ale to było coś innego. Jak taniec. Jak modlitwa, którą można wypowiedzieć tylko raz w życiu.

Szarka uchyliła się bez zastanowienia lekkim, płynnym półobrotem. Za plecami miała skalniaka i czuła jego przemożne, palące pragnienie, a Koźlarz okazał się szybki, szybszy, niż przypuszczała. Cofała się. Znów rzucił się naprzód i uderzył. I jeszcze raz. I znowu.

Zastawiła się. Oboma mieczami. Głupio, bo Sorgo i tak cisnął nią o ostrą krawędź skały. Głupio, bo myślała, że jeśli spojrzy Koźlarzowi z bliska w oczy, coś się odmieni.

Nic się nie odmieniło. Ciął ją przez ramię. Draśnięcie, nic więcej, lecz zaraz napłynęła znajoma fala wściekłości, chłodna jak wiosenna woda w stawie, zmywając ból i rozsądek. Jadziołek krzyknął ze złością gdzieś na niebie, tak daleko, że tylko ona mogła go usłyszeć. A może po prostu przemówił w jej umyśle, aby podsycić gniew. Pragnął śmierci Koźlarza bardziej niż czegokolwiek na świecie, a tutaj, pod bokiem innego potwora, jego wpływ stawał się nieomal nieodparty. Jednak odepchnęła go wraz z obrazami, które jej podsuwał, i krótko trzepotała się na krawędzi jawy, z trudem parując ciosy – zwód, płytkie uderzenie, odskok. Aż wreszcie sięgnęła Koźlarza, naznaczyła go żelazem, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Zew skalniaka przemógł nad rozsądkiem i cierpieniem.

Potem odezwał się ból, odległy jak użądlenie pszczoły. Następna rana. Przygryzła dolną wargę, bardziej ze strachu niż złości. Znów napłynęły fale, teraz zimniejsze i ciemne jak woda w głębi stawu. I wiedziała już, że Koźlarz, czy też raczej ów potwór w skale, zwycięża i pokona ją niezawodnie, jeśli wciąż będzie wzbraniać jadziołkowi przystępu. Zaczęła śpiewać. Nie było to konieczne, lecz pomagało jej wierzyć, że jeszcze potrafi się zatrzymać, zanurkować i wynurzyć się na powierzchnię. Jednak później było jak zwykle. Jak kamień, co wpada w głęboką, mętną wodę i niknie bez śladu.

Tam także trzymała je, dwa nagie miecze, po jednym w każdej ręce. Stała przed paleniskiem, arogancka, roześmiana, zapalczywa. Już nie dziecko, lecz nadal cala złota, roziskrzona. Jak motyl pokryty delikatnym, słonecznym pyłem. Wystarczająco młoda, by rzucić wyzwanie.

Nie miał wyboru.

Kiedy ją zranił, krzyknęła ze zdumienia, nie z bólu. Walczyli w mrocznej, pełnej gwaru sali, rozpryskując resztki wina na długich stołach. Potem wytrąciła mu miecz.

Śmiała się. Psy, brązowe, szczupłe wyżły uparcie sięgały do półmisków. Karuat upadło ijorghit uległo zagładzie, a Kurzawa Birghidyo szła na północ. Kazała szeroko otworzyć okiennice. Wiał suchy, południowy wiatr. Potrzebowała obu - wichru i mężczyzny, który z nim przybył.

35
{"b":"89211","o":1}