Piła małymi łykami. Krwawiennik rozgrzewał ją, lecz nie mógł wypędzić mrocznych myśli ani uśmierzyć bólu w prawym kolanie. Doskwierało zawsze, gdy znad Cieśnin Wieprzy wiał ostry, wilgotny wiatr. Kapłani Zird Zekruna utrzymywali, że bóg, który niegdyś pokarał ją za grzechy rodziców, może również uleczyć kalectwo.
– Gdybyś wyruszyła z pokutną pielgrzymką na Pomort – mawiali – i zeszła w ciemne groty pod Haluńską Górą, by błagać o litość, może wówczas nasz pan zechciałby zdjąć z ciebie piętno choroby.
Zarzyczka wszakże obawiała się im zaufać i wcale nie była pewna, czy ma ochotę znów spojrzeć w oblicze boga Pomortu. Zird Zekrun rzadko kierował się jedynie miłosierdziem.
Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a czarka wypadła z ręki Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Księżniczka patrzyła, jak litery rozmywają się i nikną na dobre: w żaden inny sposób nie dawały się zatrzeć. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.
– Przestraszyłem cię. – W drzwiach stał Wężymord. – Wybacz.
Był wysokim, silnym mężczyzną o ciemnych włosach nieznacznie przyprószonych siwizną. Jak co dzień nosił brąz, barwę swego pana, niezmąconą zbyteczną ozdobą lub symbolem władzy. Za sprawą Zird Zekruna od najazdu na Żalniki nie postarzał się ni odrobinę. Przeważnie wzbudzał w ludziach przerażenie – z powodu swoich czynów i dlatego, że rozmawiał z bogiem.
Lecz nie we mnie, pomyślała z nagłym zdziwieniem. Nigdy we mnie.
Uczyniła dłonią nieznaczny ruch. Cytadela należała do Wężymorda i nie potrzebował jej wybaczenia, by chodzić, gdzie miał ochotę. Krople krwawiennika powoli kapały na podłogę. Strząsnęła tylko resztki napoju, a pan cytadeli nie spytał o list. Zastanawiała się, jak daleko sięga jego władza. Kiedyś był jedynie człowiekiem, lecz bóg odmienił go dawno temu. Zbyt dawno, by rozstrzygać, ile pozostało w nim jeszcze z mężczyzny, który zabił jej ojca i kazał obnosić jego głowę na pice wokół zdobytej twierdzy. Za każdym razem, gdy płynął na Pomort, oddalał się i zmieniał. Zgadywała, że istnieje kierunek owych zmian, lecz nie umiała ich w pełni prześledzić.
Poślizgnęła się na wilgotnej posadzce i potrąciła kolbę z zielonego Skalmierskiego szkła. Krople żywego srebra rozbiegły się we wszystkie strony jak stado obłych, chyżych ślimaczków. Nim zdążyła się pochylić, Wężymord klęczał u jej stóp. Ciężkie kulki żywego srebra błysnęły w jego palcach.
– Wyjdźmy – powiedział, podnosząc się z ziemi. – Za wiele czasu spędzasz ostatnio w tych dusznych komnatach.
Bez słowa okręciła się płaszczem. Schody wieży były kręte i śliskie. Niemal zsunęła się z krawędzi stopnia. Jak zwykle niezdarna i rozdygotana, pomyślała, jak zawsze, kiedy on jest obok. Mruknął coś pod nosem w mowie Pomortu. Zbyt cicho, by zrozumiała.
Wiatr okazał się chłodniejszy, niż przypuszczała, a pod śliwami zalegała gruba warstwa płatków. Była szczęśliwa, że skończyły się przymrozki, bo zimą niemal nie wychodziła spod dachu. Ciaśniej zebrała pod szyją poły płaszcza. Sięgała Wężymordowi ledwie do połowy ramienia, drobna i skurczona w ostrym wietrze.
Ludzie wierzyli, że jest mądra jak Thornveiin, księżniczka z rodu żalnickich kniaziów, przyczyna wojny, która spustoszyła Krainy Wewnętrznego Morza. Zarzyczka uśmiechnęła się krzywo. Obawiała się, że jej własna przyszłość okaże się jeszcze bardziej gorzka niż przeznaczenie Thornveiin, wygnanej na Krzywokole i okrytej niesławą. Gdyby mogła, oddałaby całą swą mądrość za swobodny, gibki krok niewolnicy, która oddalała się szybko przez dziedziniec, odziana jedynie w samodziałową rańtuszkę, z nagimi ramionami i włosami wilgotnymi od morskiego wichru.
Wężymord patrzył w morze. Nawet najgorszym spośród ludzi zdarza się ulegać słabości, pomyślała, i to jest właśnie jedna z takich chwil. W jego twarzy widniało znużenie, a oczy błyszczały czystym błękitem.
Kiedyś było inaczej. Pamiętała jego radość, gdy wyruszał przeciw Zwajcom, nienasyconą, posępną furię, z jaką ozdabiał ściętymi głowami mury miast. Jednakże z każdą wyprawą na Pomort, a Zird Zekrun przyzywał go co zimę, pierwotne, barbarzyńskie okrucieństwo Wężymorda zmieniało się. Przeistaczało się w coś nieskończenie bardziej wyrafinowanego, co mogło mieć pozory łagodności, lecz nią nie było.
Ogarnął ją strach, że pewnego dnia pojmie tę przemianę zbyt dobrze, by nadal czuć do niego nienawiść.
Zimne podmuchy szarpały jej płaszcz.
Bezskutecznie usiłowała odepchnąć myśli o bracie. Dlaczego, pytała samą siebie, dlaczego przesłano mi ten list, skoro Wężymord bez wysiłku odczyta go w moim umyśle? Dlaczego właśnie teraz? Naznaczono miejsce i czas spotkania – ze mną czy z Wężymordem?
Zbyt długo stała na wietrze i przenikliwy ból rozprzestrzeniał się coraz dalej.
Gwiazdy będą wyraźne tej nocy, pomyślała. Nie takie, jak podczas letnich czerwonych nocy, ale wystarczająco jasne. Na szczycie wieży miała starą lunetę, a niebo pociągało Zarzyczkę znacznie bardziej niż tajemnica fałszywego złota. Nie próbowała przeniknąć przyszłości. Zajmowały ją rzeczy zasadnicze. Liczby gwiazd. Tory planet. Ogień słońca. Żmijowie.
Kiedy patrzyła na gwiazdy, zdawało jej się, że magia – nie tajemnice fałszywego złota czy kapryśne sztuki wiedźm, ale prawdziwa magia, stała i niezmienna – jest liczbą zapisaną na niebie i kiedy zdoła ją znaleźć, zrozumie całą resztę. Na razie jednak wiedziała jedynie tyle, że jej smutek minie, zgubi się w magicznej chmurze gwiazd, z których każda była małą, ciemną grudką strachu, obłym kamyczkiem, którego nie można skruszyć. Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam. Dewiza jej ojca, dewiza jej brata.
Wężymord spytał ją o postępy w pracy. Zastanawiała się, czy naprawdę wierzył, że ona, Zarzyczka, rozwikła tajemnicę fałszywego złota i zarazem jest tak pewien jej uległości, że zakłada, iż zdradzi mu wszystko bez oporu. Alchemia tak sromotnie zawiodła niegdyś Smardza, że większość żalnickich panów uważała ją za stratę czasu, stosowną raczej dla wędrownych wydrwigroszy niż dziedziczki tronu.
– Ruda, którą przywieźli twoi ludzie – odparła – jest zbyt uboga, bym miała z niej jakikolwiek pożytek. Powinnam sama pojechać do kopalń.
– Nie teraz. Ale jeśli ma to pomóc, pojedziesz – zgodził się nieoczekiwanie. – Niebawem. W istocie książę Evorinth od jesieni śle mi pisma o nowej hawerni na skraju Korytnicy. Podobno tamtejszy urobek dorównuje zwajeckiej rudzie. Jeśli zechcesz, pozwolę ci ją zobaczyć.
Słuchała z zamętem w głowie, starając się nie zdradzić przed nim żadnym nieostrożnym pragnieniem. Jednak myśli wciąż powracały, natrętne, rozgorączkowane. Żary. Spichrza. I Thornveiin, wiek wcześniej, w tym samym miejscu, gdy spotyka swoje przeznaczenie.
Czy to los powraca starym korytem, myślała, czy Wężymord zna mnie lepiej, niż przypuszczam?
Mewy krzyczały nad nimi ochryple, tnąc sinoniebieskie niebo.
Wolałaby poczekać kilka dni, zastanowić się, co uczynić, i w jaką dziwną grę może ją wplątać podróż na południe. Jednak musiała zdecydować już teraz. Cokolwiek mówiono o Wężymordzie, nikt nie zarzucał mu głupoty. Z pewnością się domyślał, jak bardzo księżniczce ciążyło życie w dusznej uścieskiej cytadeli, wśród zimnych północnych wichrów i nienawistnych spojrzeń. Potrzebowała bardzo dobrego powodu, aby mu odmówić. Żaden nie przychodził jej do głowy.
– Pojadę więc do Spichrzy – rzekła z westchnieniem i zaraz, ułowiwszy jego badawczy wzrok, dodała z wymuszonym uśmiechem: – Dziękuję ci za łaskawość, panie.
Przy drzwiach przystanął, przepuszczając ją przodem, jak każe obyczaj. I kiedy przesuwała się obok niego ze wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę, pochylił się i wspierając ją przy przekraczaniu wysokiego progu, powiedział tak cicho, że ledwie odróżniła słowa:
– Bądź ostrożna, Zarzyczko.
Wiatr potężniał.
* * *
W lekkim, ciepłym deszczu dryfowali do brzegu. Statek posuwał się niezdarnie, popychany bryzą, która stanowiła pożegnalny podarunek od Sandalyi. Płynęli w ławicy wielkich ryb, które raz po raz wyskakiwały nad wodę po obu burtach. Zbójca nie pamiętał ich nazwy, ale wiedział, że co roku dążą w górę rzek, coraz wyżej poprzez Góry Żmijowe, by tam zdechnąć. Nie dbał jednak o złe wróżby. Umiał się o siebie zatroszczyć i pragnął jedynie jak najszybciej uwolnić się od grozy zalegającej na śliskich deskach pokładu.
O świcie kadłub ugrzązł na mieliźnie i nie mogli nic uczynić, nie próbowali nawet. Na szczęście morze było spokojne, brzeg zaś bliski.
– Mocno nas zniosło – odezwał się znużonym głosem szpakowaty najemnik. – Poznaję tamte skały. Krogulczy Grzebień. Okolica solarzy. Mają zwyczaj obrabowywać wraki.
Szarka ocknęła się z otępienia i zeszła do ładowni po juki. Kiedy pojawiła się na nowo, Twardokęsek aż skołowaciał ze zdumienia, zobaczywszy, w jakim stroju ukazuje się towarzyszom. Szerokie rękawy nawilgłej seledynowej koszuli przylgnęły jej do ramion, krótka, wystrzępiona spódniczka lśniła srebrzystymi haftami norhemnów. Wcześniej zbójca oglądał w podobnym przyodziewku jedynie servenedyjskie wojowniczki o twarzach naznaczonych sinymi tatuażami. Ale nawet one zakrywały się obyczajnie, kiedy szły na odpust albo w ludniejszy grodek, nauczone, że inaczej chłopi mogą je popędzić kamieniami za bramę.
Szarka wszakże nie była dziką Servenedyjką, która surową wątrobę zapija kobylim mlekiem – nazbyt wartko odnalazła w wielkim mieście Koźlarza i zanadto sprawnie poradziła sobie ze sługami Zaraźnicy. Może po prostu chce jeszcze bardziej rozjuszyć kapłana, pomyślał herszt.
– Bierz juki, Twardokęsek – powiedziała, nic nie robiąc sobie z jego na poły pożądliwego, na poły oburzonego spojrzenia.
Usłuchał jej dla świętego spokoju, nie zamierzał swarzyć się tuż pod nosem żalnickiego wypędka, choć doprawdy nie miała prawa wymagać od niego posług jak od niewolnika. Większość tobołów przepadła podczas sztormu, a może rybacy wynieśli je chyłkiem z ładowni i ukryli. Dziwnym trafem ocalały jedynie dwie sakwy z wytartej, czarnej skóry, ozdobione haftem norhemnów. Z wysiłkiem zarzucił je na skrzydłonia. Zwierzę odwróciło łeb i parsknęło z wyrzutem, lecz stało spokojnie.