Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Przywołałam cię, ponieważ mój smutek dorównuje twojemu i nie powinno być między nami waśni. Pozwól nam przejść, przedksiężycowa. Nie służę nikomu prócz siebie.

Boginka zaśmiała się szyderczo, okręciła na spienionym grzbiecie fali i znów zaśmiała.

– Przywoływałaś mnie poprzez wodę i poprzez zapomniane imiona z odległych miejsc, ale cóż stąd? – zaśpiewała. – Cóż mi po twojej pieśni, cóż mi do twojej straty? Słuchałam, bo on też miał ów nieokiełznany ogień we włosach – ten, którego obręcz nosisz. Skąd u ciebie podobny ogień, śmiertelna?

– Po Iskrze, od której pochodzę.

Brwi Sandalyi, wąskie, ciemne smugi na seledynowym czole, zmarszczyły się, nadając twarzy wyraz zatroskanego dziecka.

– Więc powinni cię zabić – rzekła.

– Wielu próbowało – odpowiedziała Szarka z nutą smutku w głosie. – I więcej jeszcze zginęło za przyczyną tych, którzy próbowali. Nie ma we mnie pragnienia twej śmierci, przedksiężycowa, lecz moja strata jest większa od twojej. Nie masz prawa mnie zatrzymywać. Zapłaciłam. Za przejście przez twoje ogrody także zapłaciłam.

Woda pod stopami boginki zasyczała gniewnie, spieniła się, spotężniała i wydęła wysoko nad statkiem. Zielone tęczówki Sandalyi zmętniały. Twardokęsek wzdrygnął się. Bał się, że zagniewana nieśmiertelna przykryje ich falą.

Jednakże gdy Sandalya znów przemówiła, jej oczy były przytomne i łagodne jak wieczorna bryza, jak jesienny zmierzch.

– Zapomniałam – wyszeptała boginka. – Tak wiele zapomniałam, prawda? Zatem teraz twój smutek, twoja strata… – urwała. – Dobrze więc – podjęła po chwili – uznaję twoją tęsknotę. Co do straty zaś, przestrzegam cię przed znakiem, który nosisz na czole, gdyż nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca.

Zbójca nie dosłyszał słów Szarki.

– Przyjmij ode mnie ostrzeżenie. W podzięce za pieśń. Gdyż jak możesz wiedzieć, komu służysz, śmiertelna?

Fala przybliżyła się jeszcze bardziej do statku. Boginka pochyliła się nisko nad dziewczyną i zajrzała w jej oblicze. Szarka powoli zdjęła rękawicę z jeleniej skóry i wyciągnęła rękę. Na chwilę te dwie dłonie, wąskie, niczym dwa bliźniacze liście turzycy, zetknęły się. Później fala cofnęła się z szumem, unosząc boginkę i kłęby ciemnej mgły. W górze, na czerwonym, południowym nieboskłonie znów świeciły gwiazdy, a ciszy nie mąciło nic, prócz śpiewu latających ryb. Zbójca zrozumiał, że ocaleli.

– Jestem znużona, potwornie znużona – powiedziała Szarka, nie do Twardokęska i nie do szypra nawet, lecz do żalnickiego księcia – i dzisiejszej nocy potrzebuję światła gwiazd, więc zostanę na pokładzie.

– Nie będziemy o to walczyć – odparł bardzo cicho, usuwając się z rufy.

Twardokęsek odgadł, że on również odczuł przejmujący smutek jej pieśni.

Książę pociągnął za sobą najemnika i poszli wylewać wodę spod pokładu. Szarka, ciężko wsparta na grzbiecie skrzydłonia, przeszła na rufę i zwinęła się na nagich, mokrych deskach. Błękitnoskrzydły wierzchowiec, mrucząc, przytulił się do jej pleców.

Wiatr łagodnie popychał potrzaskany statek ku brzegom i Twardokęsek przeczuwał, że nie napotkają dalszych niebezpieczeństw. Dumał też nad tym, co się zdarzyło, najbardziej zaś nad niepojętymi słowami boginki, że Szarkę powinno się zgładzić z powodu koloru włosów i za przyczyną Iskry. Nie podobało mu się to wszystko, wcale nie. Gdyby okazała się zwyczajną najemniczką lub łowczynią nagród, która zasadziła się chytrze na żalnickiego wygnańca, chętnie powędrowałby z nią dalej i ostrzem wywalczyłby sobie udział w nagrodzie – albo całą zagarnął dla siebie, jeśli łaskawa fortuna dozwoli. Lecz wokół rudowłosej kręciło się nazbyt wiele nieśmiertelnych mocy, a z nimi zbójca nie chciał mieć do czynienia. Zatem poprzysiągł sobie, że opuści ją jak najszybciej.

Leżała nieruchomo, lecz kiedy postanowił dołączyć do pracujących pod pokładem, zatrzymała go, mówiąc:

– Masz zostać przy mnie, Twardokęsek, i opowiedzieć, co wiesz o… – zająknęła się – o nim.

Zbójca skrzywił się niechętnie. Nie lubił mówić i zazwyczaj mówił mało lub wcale. Kiedy jednak dojrzał, jak kapłan zaczyna im się ukradkiem przysłuchiwać, zeźlił się niepomiernie. Nienawidził Żalników z ich butną szlachtą, która wszystkich miała za nic, i kapłanami, co przywiedli cały kraj do zguby. I wcale się nie zamierzał kryć z tym przed Kostropatką.

– To syn starego Smardza z Żalników, co go Wężymord z tronu strącił – wypalił bez ogródek – a owo żalnickie władztwo zawżdy było jedno wielkie kurestwo. Wynosili się nad inne nacje, nikomu nie dochowali przyjaźni. Kiedy nas w Górach Żmijowych zwierzołacy prześladowali, Żalniccy z drugiej strony szli, w plecy nam nóż wrażali. Krucjaty, kurwi synowie, czynili.

– Boście zaprzańcy! – Kapłan nie zdzierżył. – Nawet bóg od was uciekł. Na wygnanie iść raczej wolał, niźli dalej was cierpieć.

– Ale zakon ze sobą wziął! – triumfalnie obwieścił Twardokęsek. – Nie zostawił, by jego słudzy z psami pospółek do księżyca wyli, co wam Bad Bidmone zgotowała. Bo wyście przecież kapłan, zdradzają was te ślady na gębie kłute. Rzeknijcie mi zatem, gdzie się Bad Bidmone ukryła? I czemuż was ze sobą nie zabrała? Hę?

Kapłan posiniał, blizny mu krwią nabiegły, a zbójca zarechotał.

– Skoro ojciec Koźlarza na tronie nastał, Żalniki do reszty w świńskim łajnie ugrzęzły – gadał dalej z uciechą. – Imperium mu się roiło, a ichniejsza bogini, Bad Bidmone, jeszcze mu bębenka podbijała. Rychło się sprzymierzył z sinoborskim kniaziem Krobakiem, co po drugiej stronie Wewnętrznego Morza siedzi. Krobak przysłał mu córkę za żonę i trzy galeoty z nią, suto dobrem wyładowane. Smardz traktaty opieczętował, weselisko huczne odprawiono. Potem galeoty nazad odpłynęły, a po kraju słuch poszedł, że żalnicki pan żonę w wieży zamknąć kazał.

– Bo się z nieprzyjaciółmi zmawiała! Ze Skalmierskimi, cośmy z nimi natenczas wojowali! – żachnął się kapłan. – Harda poganka, nikogo w powadze nie miała. Miast kądziel prząść, jęła się przeniewierstwa i zdrady. Gdy po nią pachołków przysłano, topór ze ściany chwyciła. Nic jej było, przeklętnicy, męża zbrojnego rozszczepić!

Szarka podłożyła rękę pod głowę i wygodniej umościła się na pokładzie. Zbójca widział, że z rozbawieniem przysłuchuje się kłótni.

– Bo należało się podówczas ze Skalmierskimi układać – podjął opowieść – jeno nikt nie śmiał tego rzec Smardzowi. Kiedy żona mu zległa, nieco jej pofolgował, zezwolił wrócić do niewieścich komnat. I tutaj się przeliczył. Choć brzemienna, przecie to była wyspiarka, Krobakowa dziewka. Podbuntowała sługi i do ojca w skok poszła, że jeno po gościńcu furkotało. Ale Smardz ją dogonił, do Uścieży zawlókł i tam mu się dziedzic rodził, onże sam sławetny nasz wygnaniec. A dziewka pomarła. Pono w połogu od gorętwy zgorzała, ale mało kto temu dowierzał. Po cichu i o truciźnie prawiono.

– A bodajby was kurdziele zmogły! – warknął Kostropatka, rozglądając się rozpaczliwie po pokładzie w poszukiwaniu sprzymierzeńca. – Jako pies zajadły przeciw prawdzie i sprawiedliwości szczekacie.

Twardokęsek wzruszył ramionami. Książę i najemnik wciąż siedzieli pod pokładem, a żaden z rybaków nie kwapił się stawać w obronie sługi Bad Bidmone. Nic dziwnego zresztą. Na skraju Gór Żmijowych nigdy nie ceniono nadmiernie żalnickiego zakonu, a zniknięcie Bad Bidmone jedynie wzmogło pogardę do kapłanów, których porzuciła własna bogini, i wielu ludzi upatrywało w jej odejściu kary za ich grzechy i butę.

– Krobaka mało cholera nie zadusiła ze złości – ciągnął zbójca z upodobaniem. – Wnet na zięcia uderzył. Smardz musiał się jąć układów. Wyszedł nad Cieśniny Wieprzy błagać Krobaka o miłosierdzie. Bez jezdnych, tylko samowtór z dziecięciem owym po Krobakowej córze, co mu w pieluszkach kwiliło. I uładzili się jakoś. Potem wrócił się Smardz do stolicy. Syna oddał na wychowanie do świątyni Bad Bidmone i zaraz wici na nową wyprawę rozesłał. Ale wtenczas szlachta żalnicka okoniem stanęła. Rokosz zwołali na Wilnickich Błoniach i w oczy kniaziowi rzekli, że oni są ludzia wolna, z dawien dawna w Zalnikach zasiedziała, ceduły pergaminowe mają i przywileje, iż nie kniaziowi, ale prawu podlegają. A prawo jasno stanowi, że się bez ich zgody wypraw wojennych nie będzie ogłaszać. Skoro więc kniaziowi do wojowania tak spieszno, niech sobie jedzie, ale sam. Niesmaczne było Smardzowi owo posłanie i bardzo na nie zębami zgrzytał. Kasztelana wilnickiego zdrajcą okrzyknął i nim ten na mękach sczezł, siepaczy przeciwko co znaczniejszym rokoszanom nasłał. Czyż nie tak było, wielebny bracie? – zwrócił się do kapłana.

Kostropatka nie odezwał się nawet. Odwrócony w bok przyglądał się w wielkim skupieniu latającym rybom.

– To już żalnicką szlachtę do reszty wzburzyło! Bo też trza wam wiedzieć, że tamtejszy narodek hardy jest i nad podziw skłonny do warcholstwa. Nim się Smardz zdążył dobrze po zadku podrapać, wszystko, co żyło w Żalnikach, na koń siadało, grododzierżców kniaziowych tłukło i do Rdestnika gościńcem pędziło. Pod samą stolicą rebelianci dwa hufy zaciężnych na szablach roznieśli, z czego po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza było dziwowisko i radocha. Cytadelę Smardzową z marszu wzięli, ale się tak tam okowitą popili, że im kniaź zdołał umknąć do kąciny. Przylgnęli zatem popod przybytkiem, miejsce święte uszanowali, a jakże, ani jednego jabłka ze świątynnego sadu nie oberwawszy. Tyle że nikogo prócz kapłanek za bramy nie puszczali, a i kapłankom pod szatki zaglądali, czy aby któraś nie chłop przebrany. Aż mnie ciekawość spiera, co mężowskiemu plemieniu czynili. – Złośliwie spojrzał na kapłana. – Jakże to było, braciszku? Zda mi się, że możesz pamiętać te szczęśliwe czasy.

Kapłan zgrzytnął zębami, lecz milczał wytrwale, odęty na gębie niby ropucha. Wyczuwał widać nastrój ocalałych rybaków, którzy też mimochodem zaczęli łowić słowa Twardokęskowej opowieści. Żaden jednak nie podśmiewał się ze zbójeckich krotochwili, tylko czasami spoglądali spode łba na Kostropatkę. Dobrze ci tak, klecho, myślał mściwie zbój. Martw się teraz i truchlej, skoro rozumu ci zbrakło, by im zawczasu zejść z oczu. A nuż któryś z poławiaczy wpadnie na pomysł, że właśnie z twego powodu ścigała nas Sandalya? I może się zaraz okazać, że sam w morzu skończysz.

27
{"b":"89211","o":1}