– Wasza wysokość – rzekł z powściągliwym ukłonem – cóż za osobliwe spotkanie.
– Zaraz tam osobliwe. – Książę Evorinth lekceważąco skinął ręką, ale nie zsiadł z konia i wcale nie starał się okazać szacunku zwierzchnikowi kolegium Nur Nemruta. – Doszła mnie wieść, że wiedźmę pochwyciliście, która szczuraków podjudziła. Tedy jako pan i włodarz na Spichrzy postanowiłem co prędzej sprawę całą zbadać. Zwłaszcza że się dziwne rzeczy w mieście dzieją – dokończył kąśliwie – bo goniec, coście go do mnie posłali z nowiną o tej zdobyczy, niecnie się gdzieś po drodze zagubił.
Twardokęsek uniósł głowę, kiedy do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi zaś czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w barwę Nur Nemruta. Jego nieprzepasana szata ciągnęła się z szelestem po kamiennej posadzce, a twarz miał napiętą ze zdenerwowania. Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan – ten był w brunatnej opończy.
Twardokęsek stężał, rozpoznając opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.
Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu rozbłysły złością.
Zbójca niespokojnie oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro, taksując znamię skalnych robaków, pulsujące na czole niegdysiejszego opata.
Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna odziany w dopasowany, błękitnosrebrny kaftan. Na jasnych, kędzierzawych włosach miał gładko kutą opaskę.
– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.
– U pana? – parsknął zbójca. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.
Książę Evorinth nic nie odpowiedział, tylko oczy złowróżbnie przymrużył. Był wściekły. Pół miasta kotłowało się z zajadłości na szczuraków, drugie pół piło na umór. Szpiedzy donosili mu, że kapłani od rana spotykali się cichaczem, najpierw radząc pospołu w wieży Nur Nemruta, później zaś knując skrycie po własnych świątyniach. Bogowie jedni wiedzieli, jakie plugastwa zdołali dotąd obmyślić. Cytadela też wrzała, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni. A Jasenka, tuż po tym, jak przysłała mu Marchię, zamknęła się w swojej komnacie i nie przyjmowała nikogo.
Spiski utkane tylko po to, by stały się osnową dla kolejnych spisków, pomyślał i znów zląkł się, jak wówczas, kiedy spoglądał na posłańców Wężymorda niespiesznie ciągnących poprzez błonia ku murom miasta. Kiedy wjechali w bramy Spirzchy, wydało mu się z nagła, że czuje na twarzy chłód jesiennych, pomorckich wichrów. Wydało mu się też, że oto wpuszcza do miasta moce, których nie potrafi oszacować. Nie pozwolił jednak, by zmącono grę ukartowaną wiele miesięcy wcześniej. Jednak za każdym razem, gdy spoglądał na owych zasuszonych starców, na znamiona skalnych robaków niestrudzenie pulsujące na ich czołach, ogarniał go przestrach. Podstępny, oślizgły lęk.
Lecz wszystko zostało zaplanowane dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek cofnąć, a ścieżka była wąska, bardzo wąska.
– Mój ród wiedzie się od Thornveiin – poprawił łagodnie. – Thornveiin, która zrodziła Vadiioneda i była ostatnią panią na Stopnicy. Jestem dziedzicznym władcą Kopienników.
Rząd przez niewiasty nie przechodzi – zgryźliwie rzekł Twardokęsek. – Przez niewiasty przechodzą tylko na zadek wrzody. Kopiennicy upadli za przyczyną. Thornveiin. Zła krew, panie – dodał.
– Wielce zła krew.
Ciecierka zerwał ze ściany korbacz i zdzielił nim Twardokęska. Zbójcy pociemniało przed oczyma. Książę skrzywił się.
– Dziwna rzecz, lecz sądziłem dotąd, że to ja wydaję w tej izbie rozkazy – zakpił.
Lecz lodowate spojrzenie jego niebieskich oczu przeczyło żartobliwemu tonowi i Ciecierka nie wiedział nawet, kiedy się wycofał z przepraszającym ukłonem.
– Nie mniemałem, że przyjdzie nam rozprawiać o rodowodach – książę znów zwrócił się ku zbójcy – ale lepiej bacz na słowa. Znają tu twoje imię, Twardokęsek, aż za dobrze znają. Ni roku nie pomnę, bym nie słał zbrojnych na Przełęcz Zdechłej Krowy. No i mam cię wreszcie, Twardokęsek, w pętach, a dalej szczekasz.
Zbójca milczał, zerkając ukradkiem ku powroźnikom, którzy układali wiedźmę na szrobie. Niewiastka nieprzytomnie gapiła się wkoło wytrzeszczonymi ślepiami i nie bardzo chyba rozumiała, że ją sposobią do wyciągania. Nie, na wiedźmę Twardokęsek nie mógł liczyć.
– Trzeba się było, zbójco, Przełęczy trzymać, a nie ze zwierzołakami mataczyć – ciągnął pan Spichrzy.
– Nie mataczyłem – mruknął ponuro zbójca.
– Za głupca mnie bierzesz, Twardokęsek? – Książę prychnął. – Od Trwogi przybywasz. Znaczy się przez Góry Sowie, siedlisko szczuraków. I ty mi tu nie wmawiaj, że ci po dobroci przejazd dali. Alboś im już odpłacił, albo cię za przysługą jaką do Spichrzy przysłali.
Zbójca splunął ku safianowym butom księcia. Władca Spichrzy odsunął się o krok i uniósł brew, patrząc, jak plwocina opada na posadzkę, po czym skinął dłonią na kapłana w brunatnej szacie. Ciecierka uśmiechnął się złowieszczo i wymierzył Twardokęskowi kolejny cios kańczugiem.
– Waszej miłości zdałoby się do gości iść – wtrącił cicho kapłan Śniącego – a zbójcę tymczasem oprawcy nieco przysposobią. Wiedźma zaś, co wszyscy potwierdzą, władzy kościelnej powinna.
– Nasza miłość nie porzuci świątyni w owym obowiązku. Toż zamek i świątynia dwa państwa filary, nam się wspierać i umacniać należy – zadrwił książę, – A uczta i tak się nie rozpocznie, póki wasze świątobliwości w lochu. Widzisz, Twardokęsek – ciągnął swobodniejszym tonem – to już nie mordowanie po gościńcu, tylko polityka. Będzie przeto rozsądniej, jeśli wyjawisz, co wiesz, a ja zadbam, żeby ci szybko i akuratnie ścięli łeb…
Przerwało mu wycie wiedźmy, która ocknęła się wreszcie z odrętwienia. Powroźnicy co prędzej podkręcili sznury, aż niewiastka zaskowytala. Obdarta z przyodziewku wydawała się jeszcze chudsza. Żebra wystawały jej ze skóry jak rząd ościeni.
Książę dał znak, aby od niej odstąpiono, i pochylił się nad rozciągniętą na szrobie kobietą. Powroźnicy pospiesznie okładali ją liśćmi świniej wszy, by nikogo nie zauroczyła, i ciemiężycą, co od złego oka strzeże.
Wiedźma targnęła wykręconymi nad głową ramionami, stęknęła boleśnie.
– Poluzujcież – rozkazał książę. – Gadać musi.
Łysy powroźnik popuścił sznury. Bez zbytniego zapału.
– Wiesz, kim jestem? – spytał książę.
– Yhm – odparła skwapliwie. – A Twardokęsek głupi. Bo wy macie prawo nad Kopiennikami. Jeno nie po samej Thornveiin, ale…
Książę Evorinth spopielał na twarzy.
– Milcz! – rzucił wstrząśnięty. – Starczy… po prostu starczy…
– Ja już oglądałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka.
Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce, u powały, i bił, więc ogień uczyniłam i uciekłam od niego…
Jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że księcia straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.
I widać nie tylko Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza.
– No, no – mruknął do siebie książę. – Z gęby Nerinek zawsze mi się patrzył na idiotę, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. I zapewne nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała…
– Chyba wasza miłość sami pojmujecie – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i może się zła przygoda trafić.
Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, cala się wieża niczym purchawka rozpęknie.
– Pojmuję to jasno – książę się uśmiechnął – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.
– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.
– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?
– Yhm – przytaknęła. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…
– Nie będziecie chyba słuchać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni próbuje się wykpić.
Książę się zaśmiał.
– Wszak sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma jest głupia i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy pospołu z przeklętnicami naszykował spisek przeciwko świątyni. Tedy mówisz – zwrócił się ku kobiecie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.
Długą chwilę wpatrywała się w księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.
– Bo tędy jej droga idzie – rzekła wreszcie.
– Czyja?
– Jej. Oni wiedzą. – Kiwnęła głową na Krawęska i Ciecierkę. – Dlaczego ty nie wiesz?
Władca Spichrzy obrócił się ku kapłanom.
– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie?
– spytał uszczypliwie.
– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – Niewiastka zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…
Powroźnicy cofnęli się, słysząc imię morderczyni bogów, które budziło lęk nawet w największych bluźniercach.
– Herezja! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte i kamienie nagie obraża!
– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno skwitował książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich niewładna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?