Литмир - Электронная Библиотека

– O.

– Ty mnie, ja tobie – zniżyła głos Weronika. – Bo ja… Jutto, to mój trzeci klasztor. Ja mam dość. Ja tu zwariuję. Chcę zwiać. I mam propozycję: ucieknijmy razem. We dwie.

Jutta wciąż patrzyła na rysę w murze. Ale bezwiednie kiwnęła głową.

* * *

Zachody Weroniki uwieńczył, trzeba to było przyznać, sukces pełny. Jutta przestała się boczyć, po czterech dniach dziewczyny zasiadały do wyszywania makatek obok siebie, po tygodniu były już w zażyłości, po dwóch tygodniach doszło do zwierzeń. Weronika nosiła nazwisko von Elsnitz, jej rodzice mieli dobra w okolicach Halle. Klasztor dominikanek w Cronschwitz, jak się okazało, był dla niej trzecim z kolei, przedtem trzymano ją u kanoniczek w Gernrode i u klarysek w Weissenfels. Odosobniono ją, jak twierdziła, z woli rodziców, w karze za występną miłość. Gdy zaś Jutta zdecydowała się wreszcie opowiedzieć własną historię, Weronika aż usta otwarła z podziwu.

– Święta Weroniko, patronko! – Chwyciła się za policzki. – Toż to jak z romansu! Spiski i szpiegostwo! Napady i porwania! Herezja i magia! Książęta, zbójcy i czarodzieje! Twój kochanek to naprawdę husyta i magik? Ach, ach… No to ja wypadam blado, blado i mdło, gorzej niż ta wczorajsza ryba na obiad! Mnie, pomyśleć, wpakował tu głupek, któremu zachciało się żeniaczki!

– To znaczy?

– Syn sąsiadów, ubogich krewniaków. Daleki kuzyn. Spotykaliśmy się i… Byłam napalona, więc… Sama rozumiesz. Przez pół roku przyjemniutko nam czas płynął, a to w stogu, a to w stajni na stryszku, a to, jak się udało, w małżeńskim łożu rodzicieli. Co do mnie, to, szczerze rzekłszy, samo zajęcie podobało mi się dużo bardziej niż kuzyn, myślałam o zmianie obiektu… Ale kuzynek głupek nie pojął, w czym rzecz, wydawało mu się, że to miłość wielka. I poleciał do rodziców prosić o moją rękę. Wszystko się wydało. O małżeństwie mowy nie było, ojciec z matką nie dopuścili nawet takiej myśli, ale przejęli się na tyle, by wsadzić mnie na pokutę do kanoniczek. A kuzyna jego rodzice posłali do Malborka, do Zakonu Panny Marii, pewnie już tam ciapę Litwini złapali i bęben z jego skóry zrobili. Tak więc nie mam co liczyć, że przybędzie tu na ratunek na białym koniu. A twój?

– Co mój?

– Twój kochanek, słynny medyk, czarownik i heretyk. Przybędzie na białym koniu, by cię oswobodzić?

– Nie wiem.

– Rozumiem – pokiwała głową Weronika. – A jakże, rozumiem. Wspominałaś. Husyta, człowiek idei. Wierny ideałom. Najpierw i przede wszystkim ideałom. Znaczy, na białego konia nie ma co czekać. Trzeba będzie wziąć sprawy we własne ręce, bo ja tu do końca życia wyszywać makatek nie zamierzam, już teraz na widok makatki zbiera mi się na rzyganie. Jutto? Czy myślałaś…

– Tak?

– Myślałaś wcześniej o ucieczce?

– Myślałam.

* * *

Pierwszą próbę ucieczki podjęła już pod koniec stycznia. Zdeterminowała ją rzecz prozaiczna: zimno. Nie mogła znieść zimna, zimno czyniło ją nieszczęśliwą. W klasztorze magdalenek w Nowogrodźcu jedynym ogrzewanym pomieszczeniem było kalefaktorium, ciepło było również w kuchni. Jutta z radością witała dni, gdy na nią wypadał dyżur kuchenny lub wykonywana w kalefaktorium praca przy wyrobie pergaminu i atramentu. Ale to były nieliczne chwile szczęścia, trzeba było wracać do modlitw. I przędzenia wełny, które w Nowogrodźcu odbywało się na skalę przemysłową, klasztor pracował jak manufaktura, pełną parą, na trzy zmiany. Przy przędzeniu było zimno, posadzka i mury funkcjonowały jak lodownia. Jutta miała tego dość. Przy pierwszej okazji zagrzebała się w przeznaczonej do wywiezienia kupie kuchennych odpadków.

* * *

Przeorysza zamknęła czytaną księgę, którą była Liber de cultura hortorum Walafrida Strabona.

– No i jak się teraz czujesz? – spytała bez gniewu, z wyrzutem raczej. – Jak się czujesz, wyłowiona ze sterty kompostu? Naprawdę było warto?

Jutta wyciągnęła z włosów liść kapusty, starła z ucha i policzka maź ze zgniłej rzepy. I hardo uniosła głowę. Siostra Leofortis zauważyła to.

– Nie ma co z nią gadać – zdecydowała. – Pozwól, matko, wezmę ją do stajni. Dwadzieścia rózeg wystarczy, by jej przeszły te humorki.

– Zastanów się – przeorysza nie zwróciła na mniszkę uwagi. – Co by było, gdyby ci się udało? Załóżmy, że ci się udało. Nocą wypełzasz ze śmietnika i jesteś wolna jak ptak. Dokąd idziesz? Przecież nie znasz drogi. Pytasz kogoś? Kogo? Jesteś samotną dziewczyną, bez opiekuna. Wiesz, kim jest samotna dziewczyna bez opiekuna? Seksualną zabawką dla każdego, kto zechce się zabawić. Dla każdego wiejskiego parobka, dla każdego wieśniaka, dla każdego wędrowca. A dla każdej bandy rzezimieszków, jakich setki się tu włóczą, jesteś zabawką na czas długi. Dla wszystkich. Dopóki się nie znudzisz, dopóki od tego, co z tobą będą robili, nie zmienisz się w posiniaczony łachman, w ledwie powłóczącą nogami pokrakę z twarzą czarną od bicia i płaczu. Rozmyślałaś o tym, planując ucieczkę? Miałaś wkalkulowane takie ryzyko? Odpowiedz, bom ciekawa.

Jutta gwałtownie odwróciła głowę, z włosów wyleciały i jej marchwiane obierzyny.

– Ona – oskarżycielsko wskazała palcem siostra Leofortis – jest ślepa na wszystko. Myśli tylko o jednym. O swoim kochanku. A do ukochanego nie ma złej drogi.

– Czyżbyś – przeorysza nie spuszczała z Jutty wzroku – była rzeczywiście aż tak ślepa? Poinformowano mnie, wiem zatem co nieco o tobie i o twoim lubym. Twoi rodzice, ludzie o znacznym statusie, nigdy nie zaakceptują tego związku. Zamierzasz żyć w grzechu, bez rodzicielskiego błogosławieństwa? Przecież tak nie można. To wbrew Bogu.

– Jej miłośnik – wtrąciła Leofortis – to husyta, wyklęty odszczepieniec. Co jej tam rodzice, co jej tam Bóg. Jej milsza poniewierka. Byle z nim!

– Czy tak jest? Odpowiedz! Odpowiedz wreszcie, pannico!

Jutta zacięła usta.

Ludmilla Prutkow, przeorysza konwentu Poenitentes sorores Beatae Mariae Magdalenae w Nowogrodźcu, rozłożyła ręce.

– Poddaję się – powiedziała. – Siostro Leofortis…

– Dwadzieścia rózeg?

– Nie. Chleb i woda przez tydzień.

* * *

– Jakiś tydzień po Zapustach do Nowogrodźca przybyli po mnie dziwni ludzie. Choć byli małomówni, odgadłam, że to słudzy tego z dziwnym akcentem. Wieźli kilka dni w zamkniętej kolebce, dowieźli do klasztoru cysterek, potem okazało się, że to Marienstern na Łużycach. Widząc się coraz dalszą od domu, byłam zdesperowana. Czułam, że muszę uciekać. W lavatorium wykryłam okienko z obluzowaną kratą. Było wysoko, potrzebowałam co najmniej trzech związanych prześcieradeł. Jedna z konwersek sprawiała wrażenie porządnej. Dopuściłam ją do sekretu, a ona…

– Natychmiast doniosła – domyśliła się z łatwością Weronika.

* * *

Zofia von Schellenberg, ksieni klasztoru w Mariensternie, widywana była przez mniszki rzadko, praktycznie wyłącznie podczas mszy konwentualnej. Wieść głosiła, że całkowicie pochłania ją praca nad dziełem życia, historią rządów i opisem czynów cesarza Fryderyka I Barbarossy.

– Czym, ciekawam – splotła dłonie na szkaplerzu i różańcu – tak ci dojadło nasze cenobium , że zdecydowałaś się zbiec? Pracą przy stawach z karpiami? Nie lubisz karpi? Przykro mi, klasztor musi z czegoś żyć. A oprócz ryb? Jakich krzywd doznałaś? Co tu u nas jest takiego strasznego, przed czym trzeba uciekać, skacząc z wysokiego muru? Co ci dokuczyło, panno Jutto?

– Nuda!

– Ach, nuda. A tam, za murami, w twoim dotychczasowym świeckim życiu, cóż takiego było zajmującego? Czymże to wypełniałaś sobie caluteńkie dnie, jakież to miałaś codzienne atrakcje? Łowy? Pijatyki i bijatyki? Hazard? Turnieje? Wojny? Podróże zamorskie? Hę? W czymże to twoje dotychczasowe życie było bardziej ciekawe? Co miałaś tam, czego nie ma tu? Co? Haftować na bębenku i prząść na kołowrotku możesz i u nas, ile tylko chcesz. Plotkować i szczebiotać o głupstwach możesz do woli, i to lepiej niż w domu, bo kompania więcej inteligentna. Czego ci więc, pytam, brakuje? Mężczyzny?

– A choćby – odrzekła butnie. – Żeby daleko nie szukać.

– Oho! A więc zaznałyśmy już grzesznych rozkoszy. I chce się chłopa? No cóż, z tym może być u nas kłopot. Siostry jakoś sobie radzą, od czego w końcu pomysłowość. Nie namawiam, ale i nie zakazuję…

– Nie zrozumiałaś mnie, nie o to chodzi. Kocham i jestem kochana. Każda chwila z dala od ukochanego jest i jak obrót wrażonego w me serce sztyletu…

– Jak? – przechyliła głowę ksieni. – Jak? Obrót wrażonego? W serce sztyletu? Jasna cholera, dziewczyno! Ty masz talent. Z ciebie może być druga Krystyna de Pisan albo Hildegarda z Bingen. Dostarczymy ci pergaminu i piór, inkaustu choć beczkę, a ty pisz, pisz, zapisuj…

– Chcę wolności!

– Aha. Wolności. Zapewne nieograniczonej? Dzikiej i anarchistycznej? Na wzór waldensów? Albo czeskich adamitów?

– Niepotrzebnie kpisz. Mówię o wolności pojmowanej najprościej. Tej bez murów i krat!

– A gdzie chciałabyś takiej szukać? Gdzie my, kobiety, możemy być bardziej wolne aniżeli w klasztorze? Gdzie pozwolą nam studiować, czytać księgi, dysputować, swobodnie wyrażać myśli? Gdzie pozwolą nam być sobą? Krata, którą wyrwałaś, mur, z którego chciałaś skakać, nie więżą nas. One nas chronią, nas i naszą wolność. Przed światem, w którym kobiety są częścią domowego inwentarza. Warte nieco więcej niż mleczna krowa, ale znacznie mniej niż bojowy koń. Nie łudź się, że twój kochanek, dla którego ryzykowałaś skomplikowane złamania, jest inny. Nie jest inny. Dziś kocha cię i wielbi jak Piram Tysbe, jak Erek Enidę, jak Tristan Izoldę. Jutro będzie łoił kijem, gdy odezwiesz się nie pytana.

– Nie znasz go. On jest inny. On…

– Dosyć! – Zofia von Schellenberg machnęła ręką. – Chleb i woda przez tydzień.

78
{"b":"89095","o":1}